Przyjaciel
 
- Mam dla Ciebie zadanie - słuchawka komunikatora w moim uchu wyrzuciła parę słów głosem Innady - odwiedzisz mojego znajomego w okolicach kosmodromu. Przesyłam Ci koordynaty. Szukaj Muuna.
- Muuna? Ktoś z klanu bankowego siedzi tak daleko na Zewnętrznych Rubieżach?
- On nie ma nic wspólnego z bankierami. Przynajmniej nie tymi z Muunist. Ach, weź broń ręczną. Nic ciężkiego i rzucającego się w oczy.
To nie wróżyło dobrze. Przerwałem pracę nad przetwornikiem ogniw energetycznych, założyłem pas z kaburami pistoletów blasterowych, upewniłem się, że oba są w pełni naładowane, po czym wyszedłem.
Po drodze zdążyłem jeszcze chwycić datapad, na który przerzuciłem przesłane przez Innadę koordynaty i płaszcz przydający się do ukrycia kabur. Wyświetliłem je na holograficznej mapie miasta.
Miałem kawałek do przejścia, więc narzuciłem sobie dosyć szybkie tempo. Mijałem po drodze obraz typowego poranka w dowolnym większym skupisku istot. Powoli otwierające się sklepy (te które nie mają droida jako ekspedienta), śpieszący się do codziennych zajęć ludzie. Całkiem niedawno byłem częścią tego zamieszania. Teraz… jeżeli wchodzę z nim w interakcję to zaburzam delikatną harmonię poruszających się istot. Środek jakiejś strzelaniny, nagle padający na twarz klient albo przechodzeń, czasem wybuch.

Z danych przesłanych mi przez komunikator wynikało, że cel posiadał informacje istotne dla lokalnego ruchu oporu. Władza Imperium w sektorze nie była zbyt silna, ale i tak było wielu, którzy chcieliby wcale nie oglądać charakterystycznych białych pancerzy.
Denerwowało mnie, jeśli Innada przyjmowała zlecenia od “bojowników o wolność”.
Zwykle to byli tchórze, którzy bali się wziąć sprawę we własne ręce, więc wyżywali się na niewinnych cywilach, zmuszonych do współpracy przez siły lokalnej władzy.
Czasem wariaci skupiający się tylko na jak największej liczbie ofiar.
Jeszcze nigdy ktoś kto faktycznie stawiał opór. Ani nikt kto faktycznie miał plan, jak walczyć z oprawcą. A to zawsze kończyło się jednym. Walką dwóch grup o władzę. Jak galaktyka długa i szeroka ta historia zawsze się powtarzała. Niezależnie czy chodziło o Republikę, Imperium, Huttów, dowolnych inny syndykat przestępczy, czy lokalnego władykę. Ci, którzy z nimi walczyli zwykle wcale nie byli lepsi. A jedyne co odróżniało ich od tych, z którymi walczyli to ilość posiadanej władzy.
Innada mówiła, że jest parę grup zachowujących ideały i walczących jak należy, ale moje doświadczenie nie pozwalało mi w to wierzyć. Podobno wojownicy z Mandalory współpracowali z jakąś porządną grupą sprzeciwiającą się Imperium. Ale słyszałem też, że część z nich bardzo długo wspierała imperium.

Nie wiedziałem co myśleć o moich “vode”. Moją dotychczasową styczność z mandaloriańską kulturą odbywała się przez Innadę. Informacje o ilości Mando wspierających okupanta z Coruscant bardzo podkopywały moje pojęcie o ich honorze i zdolnościach bitewnych. To, że planeta była spacyfikowana podczas wojen klonów również. I to na własne życzenie. Chociaż trzeba im przyznać, z informacji do których dotarłem wskazywało, że ogromna ilość zachowała swoje zbroje i gdy tylko zmieniła się sytuacja znowu wygrzebali je na światło dzienne i zaczęli nosić udając dzielnych wojowników.
To też nie świadczyło o nich najlepiej - łatwo jest wyznawać popularne poglądy. A Madno powinni być skałą, a nie sztandarem na wietrze.

Przerwałem rozmyślania - znajdowałem się niedaleko od wskazanego przez Innadę miejsca. Nie byłem w stanie zauważyć nikogo podejrzanie uzbrojonego, żadnych makrolornetek na dachach i w oknach. Żadnych wystających luf blasterów. Nikogo kto mógł ukrywać broń pod ubraniem. Nikt też mnie nie śledził, a przynajmniej nie byłem w stanie nikogo zauważyć.
To dobrze wskazywało. Nie miałbym nic przeciwko gdyby obyło się bez strzelaniny.
Wolałem unikać ofiar wśród cywili, niepotrzebnych trupów również, właściwie wszystkiego co zwracało uwagę na mnie.
Wszedłem do biura transportowego, holograficzny szyld głosił, że obsługuje ono zarówno taksówki repulsorowe jak i przewóz cięższych towarów. Za kontuarem stał weequay, wyglądający jakby tego dnia nic nie było w stanie go zaskoczyć lub zainteresować.
- Przysyła mnie Miralianka bez tatuaży. Szukam muuna
- Dlaczego miałoby mi to cokolwiek mówić? I co miałby tu robić muun?
- A jakie to ma znaczenie? Muun tu jest, a Miralianka faktycznie nie ma tatuaży.
Weequay pokiwał głową jakby dokładnie takiej odpowiedzi się spodziewał, po czym wyciągnął spod lady wycelowany we mnie blaster.
- A teraz powiesz mi skąd wiesz o muunie i miraliance.
Zaskoczył mnie, ale chwilę później widząc moją minę - opuścił blaster.
- Wchodź - powiedział wskazując na otwierający się otwór w ścianie - pierwsze pomieszczenie na lewo.
Nie do końca rozumiałem co się stało, dopóki nie uświadomiłem sobie, że każda podstawiona osoba momentalnie odpowiedziałaby ogniem.

Kiedy schodziłem po schodach odezwał się mój komunikator. Innada.
- Jesteś?
- Tak. Właśnie miałem do ciebie dzwonić.
- Masz holoprojektor?
- Jak zawsze.
- Dobrze. Przepuścisz mnie przez niego.
Wszedłem do wskazanego pomieszczenia. Jeden typowy fotel, ustawiony na wprost od konsoli, na którym siedział muun, prawdopodobnie pozwalającej na dostęp do holo-netu, pojedyncza prycza i otwarte gródź, za którą widziałem moduł sanitarny.
- Wspólna znajoma chce z tobą rozmawiać - powiedziałem wyciągając holoprojektor.
Krótka rozmowa z Innady z Muunem narysowała mi sytuację. Typowo dla swojego gatunku był specjalistą od finansów, który zdecydował się “dokonać odpłatnej usługi podziału zastrzeżonych danych innemu podmiotowi bez wiedzy przełożonych”. Ale oczywiście spotkanie nie wypaliło, więc nasz znajomy był spalony. Weequay załatwił nowe dokumenty i transport poza świat, ale trzeba było jeszcze przekazać informacje. Oczywiście nikt nie ufał lokalnej sieci, na tyle żeby przesłać przez nią wrażliwe dane, więc dysk trzeba było fizycznie przenieść. Co tłumaczyło moją obecność w lokalu.
Z rozmowy wynikało, że Innada całkiem znała Muuna dosyć dobrze - zacząłem się zastanawiać, czy przenikanie do firm pod fałszywymi tożsamościami nie jest jego głównym źródłem zarobku. Dla urozmaicenia spółka była podwykonawcą niektórych usług dla Imperium, na przykład transportu broni, operacji wydobywczych i tym podobnych.
Na tak odległych od jądra planetach musieli polegać na lokalnych dostawcach. Żeby było jeszcze zabawniej wszystko było w rękach lokalnego minisyndykatu przestępczego, któremu bardzo zależało na uniknięciu kontroli, więc panicznie obawiali sie eskalacji przecieku. Pięknie. Ale zlecenie to zlecenie. Przyjęte, więc trzeba wykonać. Plus najwyraźniej to nie był pierwszy raz kiedy Innada współpracowała z Muunem. Aczkolwiek wyglądało to jakby przy okazji oddawała przysługę przyjmując zlecenie, więc możliwe, że dotychczas ich współpraca była dużo spokojniejsza.
Gdy połączenie zostało zakończone, odebrałem nośnik z danymi i wyszedłem. Muun miał niedługo opuścić powierzchnię planety. Weequay za ladą wyglądał na tak samo znudzonego jak gdy wchodziłem. Patrząc przez otwór drzwiowy zwróciłem uwagę na drażniący szczegół - otoczenie właściwie się nie zmieniło. Wliczywszy klientów sklepów naprzeciwko. Handlarz używanymi podzespołami i narzędziami będący obok jeszcze mnie nie zdziwił, ale żeby dwóch rodian i quarren tak długo stali przy artykułach żywnościowych?
To nawet nie brzmiało tak źle, ale na twarzy sprzedawcy próżno było szukać oznak zdenerwowania. Czyli też był częścią obserwacji. W najlepszym wypadku po prostu został opłacony. Ale nie można było ufać niczemu co miałby schowane w kramiku. I należało zakładać ciężkie uzbrojenie.
Wszystkie potężniejsze zabawki, które byłoby jak znalazł w obecnej sytuacji pozostało na “Tancerce”. Musiałem sobie poradzić z dwoma pistoletami blasterowymi i zaskoczeniem.
Weequay spojrzał na mnie pytająco.
- Klienci straganu z żywnością obserwują twój sklep. Muun musi zniknąć jak najszybciej. I najlepiej bez zauważenia.
- Mam hangar ze śmigaczami z tyłu.
- Ma dokąd polecieć?
- Jego statek odlatuje za trzy standardowe godziny.
- Każ mu się przygotować.
Weequay skinał głową i zszedł po schodkach.
W międzyczasie ja obserwowałem czujki. Quarren po krótkiej chwili zaczął zdradzać oznaki zaniepokojenia i coraz częściej zerkał w stronę budynku. To nie wróżyło dobrze, za długo tu siedziałem, a niewykluczone, że ktoś obserwuje wylot taksówek. Weequay zdążył wrócić, zanim którykolwiek z nich zdążył wykonać poważne ruchy, chociaż nerwowość quarrena udzieliła się pozostałym, w tym sprzedawcy. Chwilę później wsiadłem z Muunem do śmigacza, pilotowanego przez droida. Kazałem mu lecieć nisko nad budynkami, a transportowanemu położyć się na siedzeniu. Udając zainteresowanego panoramą miasta usiłowałem wypatrzyć stanowisko obserwacyjne.
Zanim odlecieliśmy dość daleko by stracić z oczu stację Weequaya zauważyłem, że z okolicznych budynków startuje skuter repulsorowy.
- Jest problem - powiedziałem uruchamiając komunikator - przyczepili się do nas. Strzelać, czy zgubić?
- Bezpieczeństwo Muuna jest najważniejsze - Innada zareagowała bardzo szybko, jakby spodziewała się wiadomości. Właściwie… już miałem meldować o pomyślnej ekstrakcji celu z kryjówki - Ogon ma nie wiedzieć, że i dokąd go wieziesz. Strać ich z oczu, uszkodź jeśli musisz.
- Przyjąłem, przydałaby się karabin.
- Nie narzekaj, trafisz.
Wyświetliłem na holoprojektorze, wbudowanym w kokpit dla wygody pasażerów, panoramę miasta i po chwili przekazałem droidowi korekty do kursu. Znalazłem dwa miejsca, w których szybko reagujący droid mógłby zgubić niczego niespodziewającego się pilota, oraz trzecie, pozwalajace na wyskoczenie z pojazdu na dach zanim śmigacz znajdzie się ponownie w polu widzenia śledzących, wszystko w ramach mniej więcej prawdopodobnego lotu w punkt na obrzeżach miasta. Trasa przy okazji przebiegała przez silnie rozbudowane centrum, które najwyraźniej aspirowało do zostania Coruscant, zwłaszcza jeśli chodzi o zabudowę. Wykorzystanie tego obszaru było dla mnie bardzo wygodne.
Oczywiście pilot skutera repulsorowego znał okolicę o wiele lepiej ode mnie, więc nadzieje na pozostawienie go daleko z tyłu można było wrzucić prosto w czarna dziurę. Ale manewru z wyskoczeniem nie mógł się spodziewać. W międzyczasie wykorzystałem datapad poszukując silnego sygnału komunikacyjnego, żeby sprawdzić czy przyczepili nam do kadłuba nadajnik, ale najwyraźniej byliśmy czyści. Chyba, że zastosowali kierunkowy, albo pasywny, aktywowany dodatkowym sygnałem, ale przeciwko nim brakowało mi sztuczek.
Kiedy nadszedł odpowiedni moment wyskoczyłem ze śmigacza, który miał skręcić chwilę później. Droid na moje polecenie dostosował prędkość, inaczej zginąłbym przy zderzeniu z dachem. Lądując przetoczyłem się do lekko podniesionej krawędzi balkonu, na którym wylądowałem, osłaniając się w ten sposób przed wzrokiem śledzących. Wyciągnąłem blaster. Po parunastu sekundach zauważyłem lecący skuter. Krótka chwila wystarczyła mi na upewnienie się czy planuję strzelać do właściwego celu. Dzięki temu, że droid utrzymywał stałą prędkość pilot skutera nie miał żadnych powodów do pośpiechu, przecież leci za przeciętnym klientem przeciętnego lotu. Co bardzo ułatwiało mi zadanie i już po chwili główny repulsor skutera został ozdobiony czarnym śladem po blasterze. Bardzo negatywnie wpłynęło to na jego zdolności do lotu. Większość seryjnych urządzeń umożliwiała w takich sytuacjach względnie bezpieczne i bezwypadkowe lądowanie. Nawet budowany na zamówienie pojazd miałby problem za dalszym podążaniem za taksówką z Muunem. Zwłaszcza, że w korektach do planu lotu które przekazałem droidowi znajdowało się przyspieszenie, pozostając w rozsądnych prędkościach. Zgodnie z przewidywaniami skuter zwolnił. Zależało mi na tym, żeby nie zorientowali się o strzale dopóki nie zobaczą wypalenia w dole pojazdu, co oznaczało, że muszę zniknąć z ich widoku, zanim obrócą się na tyle żeby mnie zobaczyć. Dźwięku wystrzału oczywiście nie mogli usłyszeć wśród panującego w całej okolicy zgiełku. Poziom pod balkonem znajdował się chodnik powietrzny łączący dwa budynki. Około dwóch metrów, można było spokojnie skakać. Chwilę po wylądowaniu zerwałem się do biegu. Wykorzystałem linkę z zasobnika w pasie, do zejścia chodnik niżej. Wybrałem punkt zaczepienia dokładnie tak jak na treningach - na tyle oddalony żeby nie spadać w pionie, w zasięgu liny i oczywiście po drodze na docelowy chodnik. Dzięki takiemu ułożeniu nie traciłem za dużo czasu na ześlizgiwanie się po linie i mogłem spokojnie kontynuować bieg. Chwilę przed lądowaniem nacisnąłem przycisk w okolicy zasobnika, który powodował schowanie się blokad kotwiczki i aktywację zwijarki. Zbyt słaby model żeby wciągnąć człowieka, ale idealnie nadawał się do zbierania liny po tego typu skokach.
Zanim przebiegłem dość żeby lina mogła mi przeszkadzać cała znajdowała się z powrotem w zasobniku. Wykorzystałem linę jeszcze dwa razy zanim dotarłem do długiego chodnika powietrznego, który na tej wysokości pełnił rolę poziomu gruntu. Poniżej znajdowała się kolejna strefa, bez plecaka rakietowego nie miałem szans na dotarcie do niej zwłaszcza, że chodniki zaczynały się gdzieś w połowie wysokości.
Śmigacz z Muunem powinien teraz powoli zawracać i zmierzać do ustalonego przeze mnie punktu, mniej więcej na końcu platformy, którą właśnie biegłem.
Dalszy bieg przebiegł bez problemu, po około dziesięciu standardowych minutach wsiadłem z powrotem i ponownie sprawdziłem, czy w okolicy nic nie emituje silnego sygnału. Gdyby chcieli oznaczyć taksówkę to namiar powinien być już włączony. Dalej nic. Trochę mi ulżyło. Niespecjalnie martwiłem się o siebie, ale Muun nie wyglądał jak ktoś przyzwyczajony do blasterowych strzałów. Nie miałem jeszcze okazji pracować z kimkolwiek innym niż Innada i dosyć mocno obawiałem się reakcji cywila na zamieszanie. Atak paniki ochranianego to jedna z ostatnich rzeczy, których potrzebowałem. No, może jeżeli wyłączyć nalot myśliwców, wściekłych wookiech i parę innych równie nieprawdopodobnych zdarzeń.


Niecałe pół standardowej godziny później dotarliśmy do kosmoportu. Widok przypominający setki innych na podobnych planetach. To jeden z głównych punktów tranzytowych tej planety, więc spodziewałem się, że ktokolwiek odpowiadał za próby śledzenia Muuna, będzie usiłował zapewnić sobie pokrycie tego obszaru obserwacją.
Niestety, biorąc pod uwagę popularność okolicy i piętrzące się dookoła tłumy istot, wypatrzenie zbyt ciekawskich narządów wzrokowych było praktycznie niewykonalne. W międzyczasie otrzymałem sygnał od Innady, który wskazał na mapie kosmoportu określone miejsce. Miałem przekazać w nim dysk z danymi przekazany mi przez Muuna. Bardzo szybko wypatrzyłem ją w tłumie. Wyglądała jak przeciętna pasażerka oczekująca na odlot swojego rejsowego statku, wliczywszy w to uzupełnienie jej twarzy o imitację tatuaży.


Dalsze polecenia, otrzymane w zamian za dysk były wyraźne - przypilnować, żeby Muun bezpiecznie opuścił planetę. Do startu pozostało nam około dwóch standardowych godzin, pozostały ostatnie chwile na przejście przez wszystkie procedury bezpieczeństwa. Oczywiście uczestniczyłem w nich tylko częściowo - prawidłowo odgrywałem rolę ochroniaża mającego na celu upewnienie się, że pracodawca bez większych zakłóceń wsiądzie na pokład statku. W większości linii gwiezdnych uzbrojony ochroniarz wiązał się z dodatkową i całkiem wysoką opłatą więc bardzo wielu podróżnych decydowała się na zaufanie wyszkoleniu pokładowych służb bezpieczeństwa.

Wszystko w granicach normy i przeciętnych sytuacji zdarzających się tysiące razy w standardowym tygodniu pracy kosmoportu. Zdecydowałem się mimo wszystko nie opuszczać gardy. W ramach zachowania pozorów statek, którym odlatywał Muun był luksusowym liniowcem, z jakiego skorzystałby typowy przedstawiciel jego gatunku. Miejsca na takich pojazdach zwykle były wyprzedane na parę standardowych tygodni wcześniej, a kabiny przystosowywane do ras podróżnych, zwykle były to niewielkie modyfikacje atmosfery, ale każda maszyna miała na stanie parę “specjalnych” kajut. W związku z tym całkowicie niemożliwe było, żeby ktokolwiek w ostatniej chwili wykupił przelot. W cenę biletów wliczone były oczywiście prawo do pojawienia się choćby w ostatniej chwili przed odlotem, a czasem nawet opóźnienia, aczkolwiek zwykle oznaczało to wysokie dodatkowe koszty. Co właściwie zapewniało całkowite bezpieczeństwo dostarczycielowi danych.

Teraz wypadałoby zatroszczyć się o siebie.

Nie widziałem żeby ktokolwiek mnie śledził, ale w tym tłumie odnalezienie takiej osoby było praktycznie niewykonalne. Skontaktowałem się z Innadą - postanowiliśmy, że opuszczę przestrzeń planetarną na liniowym statku przewozowym skupiając na sobie uwagę ewentualnych śledzących podczas gdy ona dokończy zlecenie.
Miała przekazany dysk z danymi, więc gdy potwierdziła, że nikt jej nie śledzi nabyłem bilet dla siebie na nadchodzący rejs. Oczywiście przelot musiał być o odpowiednio niskim standardzie. Idealna sytuacja to taka, w której nie będę musiał oddawać blasterów na czas przelotu. Informacja kosmoportu skierowała mnie w odpowiednie miejsce. Bilet kupiłem dzięki środkom na czarną godzinę, które oboje nosiliśmy zawsze ze sobą.
Zaokrętowanie się przebiegło bez większych problemów, nikt nawet nie pomyślał o tym, żeby zaproponować mi przechowanie blasterów. Pomieszczenie w którym miałem spędzić lot nie miało zbyt wielu wygód, ale przynajmniej było czyste. Zupełnie nie przeszkadzały mi surowe warunki, ale pedantyczność Innady bardzo szybko mi się udzieliła.
Wyświetliłem w kabinie plan statku, po czym odszukałem na nim pomieszczenie komunikacyjne. Mój lot miał trwać dwa standardowe dni, w związku z czym odszukałem jeszcze pomieszczenia z urządzeniami do ćwiczeń fizycznych i lokalny odpowiednik kantyny.
Skorzystałem z okazji, żeby rozłożyć blastery i obejrzeć ich stan. Modyfikowałem je w taki sposób, żeby uszkodzenia nie miały wpływu na ich działanie, ale zawsze sprawność ładowania wiązki podczas wystrzału malała. Na szczęście nie było nic co wskazywało na konieczność napraw. Miałem w planach podłączyć je do aparatury diagnostycznej przy najbliższej okazji. Do tego czasu obecna moc będzie musiała wystarczyć. To i tak było dostatecznie dużo żeby przebić się nawet przez zbroję szturmowca. Chociaż pancerze klasy podobnej do mandaloriańskich prawdopodobnie już odbiłyby moje strzały.
Złożyłem blastery, zostawiłem jeden z nich podłączony do ładowania, umieściłem drugi w ukrytej kaburze w bucie i poszedłem ćwiczyć.
Parę serii później odświeżyłem się i udałem się żeby coś zjeść. Moją uwagę zwrócił rodianin, który obserwował gości w kantynie. Wydawał się być znajomy, tylko, że rozróżnianie przedstawicieli ras innych niż te które spotykałem na co dzień jako dziecko lub później podczas niewolniczej pracy stanowiło dla mnie problem.
Mimo wszystko przyjrzałem się jego ubiorowi usiłując przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów z naszego poprzedniego spotkania. Nie wyglądał na znudzonego podróżą, lub rozkojarzonego, wręcz przeciwnie. Zdecydowanie był skupiony na każdym wchodzącym do pomieszczenia człowieku. Kogoś szukał.
Wtedy mój umysł podsunął mi skojarzenie - to był jeden widzianych wcześniej tego samego dnia rodian.
To oznaczało, że wypatrzyli mnie już w kosmoporcie. Prawdopodobnie nie zostałem jeszcze przez niego rozpoznany. Ćwiczenia, a co za tym idzie pozostawienie w mojej kabinie płaszcza trochę zmieniły mój zewnętrzny wygląd. Na szczęście rodianin nie wyglądał jakby zwrócił na mnie szczególną uwagę. Po zjedzeniu posiłku skierowałem się prosto do sali z konsolą holo-netu i za niewielką opłatą wysłałem wiadomość na umówioną z Innadą skrzynkę kontaktową.
Przy okazji pobrałem na datapad materiały, które moja dowódczyni poleciła mi przyswoić w podobnej sytuacji. W ten sposób mój trening pozostawał w trakcie nawet pomimo tymczasowego rozdzielenia. Pierwsza pozycja dotyczyła praktycznego leczenia ran w przypadku niedostępności bacty. Kolejne dwie wyglądały na rozważania taktyk przeciwko przeciwnikom obdarzonym nadnaturalnymi zdolnościami. Co trochę mnie zastanawiało, ponieważ według przekazanej mi już wiedzy największa tego typu formacja została całkowicie zniszczona. Ostatnie z pobranych przeze mnie opracowań było oznaczone tylko jednym słowem “Beskar”. Słowo coś mi mówiło, Innada określała swoją zbroję jako “Beskar’Gam”. W samym języku oznaczały one odpowiednio “żelazo mandaloriańskie” wliczając jego stopy i zbroję wykonaną z tego metalu.
Najbardziej oczywiście zainteresowała mnie pozycja mówiąca o medycynie. Niezaleczone rany zwykle bardzo obniżały skuteczność bojową, a poleganie na dostępności bacty były często niebezpiecznym założeniem, zwłaszcza podczas dłuższych zleceń, lub potyczek. Co prawda Innada preferowała zlecenia ograniczające nadmiar osób, które można było darzyć zaufaniem, ale powinienem być przygotowany nawet na walkę w oddziale najemniczym. Według tego co mówiła moja dowódczyni jej samej zdarzało się w przeszłości brać tego typu zlecenia. Zwłaszcza jeżeli tymczasowo brakowało kredytów.

Schowałem datapad planując przejrzeć zawartość przynajmniej dwóch pierwszych opracowań do końca lotu. Kiedy opuszczałem kabinę komunikacyjną zauważyłem wypatrzonego wcześniej rodianina… w towarzystwie człowieka. Nie byłem pewien czy mnie poznał, a wydawał się przyjść do centrum komunikacyjnego z niezwiązanych ze mną powodów. Starając się zachować wszelkie pozory normalności przeszedłem obok nich i skręciłem w zakręt korytarza. Usłyszałem jak rodianin mówi coś po huttańsku do swojego towarzysza. Za cicho żeby rozpoznać słowa. To nie był dobry omen, zwłaszcza, że w zasięgu brakowało zarówno elementów nadających się do osłony podczas wymiany ognia, jak i miejsc pozwalających na ucieczkę. Uklęknąłem szybko wyciągając blaster z kabury w bucie, po czym przykleiłem się do wewnętrznej ściany zakrętu.
W ten sposób zobaczą mnie chwilę później. Niedługo później obaj wyszli zza rogu. Bez uniesionych blasterów, chociaż trzymali je już w rękach, najwyraźniej nie spodziewając się że zostali rozpoznani. To był błąd, który doprowadził do powstania otworu, wypalonego w czole jednego z nich, z którego środka bardzo szybko zaczęła płynąć krew - oczywiście wiązka blastera była zbyt słaba, żeby przy pierwszym strzale wypalić całą powierzchnię rany.
Rodianin najwyraźniej miał minimalne ilości treningu bojowego. Jego pierwszą reakcją było skulić się i rzucić w bok w poszukiwaniu osłony. Dopiero po chwili przypomniał sobie o blasterze, który cały czas trzymał w ręce. Niestety dla niego - było już za późno. Zdążył jeszcze wystrzelić, ale wiązka minęła mnie, jakby blaster w ogóle nie był wycelowany w moją stronę. Ja, w odróżnieniu od niego, miałem w założeniach przetrwanie dzisiejszego dnia i już po chwili w jego korpusie dymiły trzy ślady po trafieniach, a on sam upadł na podłogę. Zakleiłem nie zasklepione rany obydwu ciał zanim krew rozpłynęła się po całym korytarzu. Sprawdziłem ich kieszenie, wyciągając parę chipów kredytowych, dwa datapady i jeden ręczny komunikator,
po czym przeciągnąłem jeszcze stygnące resztki do najbliższego zsypu na śmieci. Znajdował się całkiem niedaleko i na szczęście był odpowiednio duży. Większość statków tego typu wyrzucała śmieci w przestrzeń kosmiczną po uprzednim zgnieceniu. Zwykle przed skokiem nadprzestrzennym. Inne zajmowały się nimi po wylądowaniu. Ta część ich dalszych losów, która mnie interesowała pozostawała w obu przypadkach bez zmian - przez dłuższy czas nikt nie wykryje ciał.
Obejrzałem korytarz, sprawdzając czy na podłodze lub ścianach nie pozostały jakiekolwiek ślady krwi. Nie mogłem nic znaleźć. Najwyraźniej to czego nie wypalił blaster wsiąknęło w ich ubrania zanim zablokowałem upływ.

Wróciłem do kabiny i sprawdziłem datapady. Na obu znajdował się mój hologram, nie dość wyraźny, żeby można było rozpoznać moją twarz. Plus dla mnie.
Brakowało jakichkolwiek wizerunków Innady - musieli nie zauważyć przekazania dysku. Jeszcze lepiej.
Sprawdziłem ostatnie nagrania i ślady po usuniętych elementach.
Ku mojemu zdziwieniu nie wyglądało jakby nagrywali cokolwiek podczas lotu. Ograniczało to liczbę osób, które faktycznie mogły mnie rozpoznać do pozostałego rodianina i quarrena sprzed budynku. Dotychczas żaden z nich nie pojawił się w moim polu widzenia, ale głupotą byłoby przypuszczać, że nie było ich na statku.
Zostało mi około 40 standardowych godzin lotu. Oni prawdopodobnie będą chcieli mnie odnaleźć. Gdyby chcieli kogoś powiadomić musieliby udać się do centrum komunikacyjnego. Prowadzi do niego prosty i otwarty korytarz. Właściwie nie było możliwości obserwacji pozostając niezauważonym. Bardzo brakowało mi kamer do obserwacji. Zdążyłem się przyzwyczaić do ich wygody. Ale..
Oni nie wiedzieli, że mam ich komunikator. Podpiąłem go pod swój datapad.
Spędziłem następne trzy godziny na przeglądaniu jego zasobów, w międzyczasie ładując do pełna oba moje blastery.
Przede wszystkim zablokowałem jakąkolwiek możliwość na uzyskanie aktualnej pozycji zdobytego urządzenia. W ten sposób nawet jeżeli domyślą się co się stało, nie będą w stanie namierzyć mojej kajuty. Potem odnalazłem sparowane z nim urządzenia znajdujące się w zasięgu odpowiadającego mniej więcej rozmiarom statku.
Interesujących mnie kontaktów było pięć. Trzy były blisko siebie. Dwa pozostałe wyglądały na oddalone o co najmniej pięćdziesiąt standardowych metrów.
Kiedy skończyłem zdjąłem z pasa jedną z kabur, przesunąłem drugą tak, by znajdowała się z tyłu korpusu. Wsunąłem w nią blaster i tak uzbrojony wyszedłem.
Trzy lata treningu, czy może już cztery? Przyzwyczajania się do zasobów zbroi mandaloriańskiej. Tylko po to, żeby w sytuacji kiedy po raz pierwszy czułem, że potrzebuję pancerza, nie mieć pod ręką nic oprócz dwóch blasterów. Broni tamtych nie było sensu brać. Nic mi po kolejnych pistoletach, a ich jakość… wróć… Ich brak jakości mówił sam za siebie.
W ostateczności musiałyby wystarczyć, ja miałem jednak swoją broń. Połączyłem swój komunikator z ich. Dzięki temu wiedziałbym gdyby którykolwiek nich podniósłby alarm.

Zdecydowałem się na bliższy z dwóch “samotnych” sygnałów. Najpierw ustaliłem, na który
pokład statku powinienem dotrzeć. Potem spokojnie zbliżałem się jakbym był przeciętnym pasażerem. Nie byłem w żaden sposób przygotowany od tej części, ale coraz lepiej wychodziło mi sprawianie wrażenia, że nie jestem kłębkiem nerwów.
Wszedłem do niewielkiego baru, prawie pustego, najwyraźniej większość pasażerów nie przepadała za wysokimi cenami tutejszych trunków. W środku nie znajdował się żadna z poszukiwanych przeze mnie istot, wypatrzyłem za to dwa niedopite napoje bez właścicieli. To mogła być wymarzona przeze mnie sytuacja. Sprawdziłem wyświetlaną na hologramie listę i zamówiłem kaf, bez dodatków alkoholu lub innych odurzających substancji.
Wyciągnąłem datapad, otworzyłem materiały treningowe przysłane przez Innadę i zacząłem przyswajać wiedzę medyczną. Starałem się wyglądać jakbym był w całości skupiony na ekranie, podczas gdy moje uszy wyłapywały dźwięki z najbliższej okolicy. Pół kubka kafu później wrócił mój cel. Quarren. Wydawał się być całkowicie rozluźniony. Nie zauważył, nie rozpoznał mnie lub nie zwrócił uwagi. To właściwie nie miało znaczenia. Niecałe pięć minut po opuszczeniu przez niego baru jego ciało zostało ozdobione wypalonym śladem, który skutecznie utrudniał funkcjonowanie organów wewnętrznych. Zero świadków, pusty korytarz.
Pozbyłem się ciała w podobny sposób jak poprzednich.
Mało kto spacerował po korytarzach co znacznie ułatwiło mi obie czynności tej operacji.
Sekundy później kierowałem się w kierunku drugiego z sygnałów.
Dwójka twi’leków, trzech ludzi, paru bithów, jeden gammoreanin (prawdopodobnie element siłowy grupy) i dwójka przedstawicieli rasy, która wyglądała jak krzyżówka ludzi człowieka z echani, (albo nagai, nie miałem pewności) prawdopodobnie rodzeństwo. W każdym razie - żadnego rodianina. Trafiłem na nich gdy przesiadywali w jednej z kantyn. Spory oddział, najwyraźniej ich zleceniodawca traktował sprawę poważniej.
Powoli kończył mi się czas. Jeżeli zauważą, że eliminuję zdolnych mnie rozpoznać nie będę miał szans wyeliminować pozostałego. Ich główne siły były po prostu zbyt duże. Zwłaszcza jeśli zabiorą się do tego porzadnie. Z resztą na ich miejscu po takim odkryciu chroniłbym rodianina i ustawił posterunek w okolicach centrum komunikacyjnego. A na każdym przystanku postarał o możliwość przeszukania wszystkich opuszczających statek.
Nie podnieśli jeszcze alarmu co oznaczało, że prawdopodobnie nie mieli pojęcia o moich działaniach. Parę chwil później znajdowałem się około dwudziestu metrów od celu.
Sprawdziłem plan. Według planu dostępnej dla pasażerów przestrzeni znajdowałem się na korytarzu przechodnim bez kabin. To nie mogło być pokład wyżej, to by zmniejszyło odległość od poprzedniego punktu. Sprawdziłem mapę jeszcze raz.
Według niej około dziesięć metrów ode mnie znajdowały się schody. Schody?! Nie miałem pojęcia co to jest za statek. Kto używa schodów w momencie w którym mógłby zamontować turbowindę? Są jeszcze oczywiście awaryjne drabiny na wypadek ostrzału… ale schody?!
I to jeszcze oznaczone w taki sposób na mapie. Chyba, że… sprawdziłem dokładnie mapę. Było jeszcze parę miejsc oznaczonych w podobny sposób. Wszystkie miały inne komentarze.
Jednostka musiała być modyfikowana i to wielokrotnie. Najwyraźniej holograficzne plany są od oryginalnego statku.
Ale trzeba przyznać doczepienie całego poziomu, było jakimś osiągnięciem. Dotarłem do schodów. Wszystko wyglądało całkowicie normalnie. Otworzyłem gródź. Moim oczom ukazały się, mogące pomieścić jakieś dwie osoby obok siebie spiralne stopnie. Każdy kolejny ułożony był pod lekkim kątem w stosunku do poprzedniego, przywierając do tego samego cylindra na środku. Zauważyłem jeszcze przerwy między schodami - były tylko kawałkami grubej blachy przyspawanej do słupa. Nikogo w zasięgu wzroku.
Powoli zszedłem. Dalej pusto. Gródź na dole schodów. Spojrzałem na datapad. Pięć metrów do nadajnika. Cztery i pół. Cztery, trzy.
On wychodził!
Nie miałem szans ukryć się na korytarzu powyżej. Dodatkowo żadnych możliwości schowania się na samych schodach. I nie wiem w jak dużej grupie się znajduje.
Dwa metry.
Jedna szansa. Wszedłem parę stopni, skoczyłem i złapałem się stopni ponad mną. Wsunąłem nogę w przerwę między blachami, stabilizując chwyt. Obróciłem się, tak, by kierować się twarzą w stronę podłoża, wsunąłem drugą nogę. Pozycja była niewygodna, ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Chwilę później gródź się otworzyła i wyszedł z niej poszukiwany przeze mnie rodianin. Sam. Usłyszałem jeszcze jak ktoś za grodzią mówi po huttańsku “znajdźcie mi tego człowieka! Chcę mieć te dane z powrotem przed kolejnym lądowaniem! Wszedł na naszą jednostkę a wy nie potraficie go znaleźć!”.
Wybrać akurat ten statek... Najwyraźniej liniowiec należał dokładnie do tej samej grupy, której tak bardzo zależało na danych.
Rodianin był tak bardzo przejęty, że nawet nie pomyślał, żeby spojrzeć do góry. Z resztą… niewiele istot odruchowo spogląda powyżej swojego pola widzenia. Kiedy tylko gródź się za nim zamknęła, usmażyłem mu zawartość głowy. Metalu było dość, żeby nie przedostał się żaden dźwięk.
Wygodne.
Oswobodziłem nogi tak szybko jak mogłem i zeskoczyłem. Krew sączyła się z rany. Aby zatamować jej upływ wykorzystałem jego kurtkę. Związałem rękawy razem na pasie a resztę materiału zwinąłem tak, żeby pochłonął jak najwięcej zielonej cieczy sączącej się z rodianina.
Tym razem jednak nie wszystko udało się zebrać - zeskakiwanie z “sufitu” zajęło mi zbyt dużo czasu. Po krytycznym obejrzeniu korytarza stwierdziłem, że zauważenie jej będzie bardzo trudne, więc ograniczyłem się do wytarcia największej kałuży kawałkiem nogawki świeżo postrzelonego.
Zaciągnięcie go do najbliższego zsypu było formalnością.

Jednak cała ta eskapada ukazała inny problem. Musiałem ewakuować się z tego statku jak najszybciej. Dopóki znajdowałem się w nadprzestrzeni nie miałem takiej możliwości. Do następnego przystanku miałem raptem jedenaście standardowych godzin.
Szacowałem, że braki w kadrze odkryją za jakieś cztery do pięciu. To będzie za mało, żeby przeszukać w tym czasie wszystkich pasażerów. A to oznacza, że będą monitorować wszystkich opuszczających pokład. Przy okazji pewnie obsadzą w pełni działa i okolice kapsuł ratunkowych.
Przy rozmiarach statku, mówiący po huttańsku osobnik, będzie mógł pozwolić sobie na przeznaczenie na to dość istot. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że załoga znajdowała się pod jego rozkazami. Jeżeli ujawni zniknięcia swoich ludzi, albo przedstawi je jako morderstwa… prawdopodobnie nie spotka się z żadnym oporem ze strony pozostałych pasażerów.

Do kompletu muszę założyć, że cały dostęp do holo-netu będzie monitorowany. Plus na pewno nie mogę opuścić statku wyposażony w mój płaszcz i blastery… o ile będę wychodził pilnowaną drogą.
Wróciłem do kabiny i zacząłem przeglądać plan statku poszukując jakiegoś wyjścia z sytuacji.
Zdecydowałem się skorzystać ze śluz służących do dokowania. Nie było ich zaznaczonych na mapie, ale po niecałej połowie standardowej godziny mój datapad wyświetlał plany przeznaczone dla ekipy technicznej. Te również były zaktualizowanymi planami ze stoczni, tylko tym razem jakość poprawek była dużo wyższa. To było całkiem zrozumiałe, przy tak dużych rozmiarach statku, potrzebna była dokumentacja, na wypadek gdyby trzeba było korzystać z mechaników w stoczni. Żeby było jeszcze prościej systemu weryfikacji użytkownika nawet nie można było nazwać zaproszeniem, bo wyglądała bardziej na żart.

Następne dziewięć godzin spędziłem na kolejnym treningu, odświeżeniu się, zjedzeniu posiłku oraz dalszej nauce. Idąc na trening wyrzuciłem do zsypu wszystkie zabrane zastrzelonym przeze mnie przedmioty, wyłączywszy chipy kredytowe. Tych nie można było rozpoznać, chyba że po identyfikatorach, ale były zapisywane i sprawdzały tylko przez banki, może jeszcze nieliczne istoty obdarzone silną paranoja.
W ten sposób pozbyłem się wszystkich dowodów wskazujących na mnie jako osobę eliminującą “członków załogi”. Czyli dopóki płaszcz pozostawał schowany pod płytą poszycia wymontowaną spod pryczy nie było zbyt wielu elementów wskazujących na mnie, jako sprawcę.

Podczas powrotu do kajuty system powiadomień podał mi informację o zniknięciach i przeszukań opuszczających pokład w poszukiwaniu śladów wskazujących na sprawcę. Oczywiście wszystko w granicach prawa wyznaczonego przez Imperium.
Wiadomość potwierdzała moje przypuszczenia. Nie byłem w stanie oszacować dokładnej liczby załogantów i oprychów. Ale tego typu rozwiązanie miało sporą wadę - wszystkie nadające się do pokazania pasażerom istoty musiały znaleźć się w oddziałach przeszukujących, a cała reszta - obstawiała korytarze kapsuł ewakuacyjnych. Zaobserwowany przeze mnie wcześniej oddział powinien wystarczyć na obstawienie czterech korytarzy z kapsułami strażnikami. Co pozostawiało delikatną lukę w planie. Teoretycznie możliwą do wyłapania, ale musiałem zaryzykować.
Nie zostawało mi za dużo czasu. Statek wchodził w atmosferę planety i powoli lądował.
Wydobyłem płaszcz. Uzbroiłem się w oba blastery. Zabrałem ze sobą wszystkie moje ruchomości.
Narzuciłem płaszcz na grzbiet. I jak gdyby nigdy nic wyszedłem z kabiny.
Na początku kierowałem się, podobnie jak pozostali pasażerowie, w stronę przestrzeni rozładunku i (tym razem) przeszukań. Z tą różnicą, że kiedy wszedłem do turbowindy kazałem zawieść się na najwyższy pokład. Zgodnie z moimi przewidywaniami pusty.
Teoretycznie jednym z sensownych wyjść było przetestowanie ich ochrony w okolicach kapsuł. Ja jednak skierowałem się w przeciwną stronę.
Gdyby porównywać to co działo się na pokładzie statku do rozgrywki sabaka, to właśnie sprawdzałem blef, trzymając w ręce układ idioty. Bez zamrażania kart.

Moim celem były śluzy dokujące. Banalnie proste. I zaskakujące jak niewiele istot pamięta o nich poza przestrzenią kosmiczną.
W każdym razie, ta do której się kierowałem nie była w żaden sposób pilnowana. Otworzenie jej nie zajęło mi piętnastu standardowych minut.
Niedługo później schodziłem z kadłubu statku niezauważony przez nikogo z załogi. Zauważyli mnie za to lokalni celnicy. Na szczęście to jedna z tych grup zawodowych, na których skorumpowanie można było liczyć w kosmodromach całej galaktyki. W ten sposób pozbyłem się większości zdobytych podczas podróży kredytów.
Cały czas przeszedłem kontrolę celną. Ale dzięki łapówce moja obecność pozostała niezgłoszona załodze statku. Miałem nadzieję, że dzięki temu uda mi się zmylić trop. A oni będą szukać jeszcze długo.

Pozostało mi dość pieniędzy, żeby skontaktować się z Innadą i przetrwać w przyzwoitych warunkach do jej przybycia. Niecałe dwa standardowe dni później znajdowałem się z powrotem na pokładzie Tancerki, wznawiając normalny tryb mojego treningu.
 

Komentarze
 
Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
 

Dodaj komentarz
 
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
 
 

Społeczność
  *Newsy
*Nadchodzące wydarzenia
*Ostatnie komentarze
O nas
About us
Über uns
*Członkowie
*Struktura
*M`Y w akcji
*Historia Organizacji *Regulamin
*Rekrutacja
*Logowanie
M`y naInstagramie
M`y na Facebooku
Kontakt: kontakt@mandayaim.com
Copyright © 2009-2023




Powered by PHP-Fusion copyright © 2002 - 2024 by Nick Jones.
Released as free software without warranties under GNU Affero GPL v3. 21,951,781 unikalne wizyty