Spotkanie
 


Okresy pomiędzy zleceniami branymi przez Innadę bywały różne. Zwykle wyznaczane były przez ilość kredytów otrzymywanych ze zleceń.
Standardowy podział był stosunkowo prosty: połowa zawsze przeznaczona była na utrzymanie statku i nas obojga, z tej sumy opłacaliśmy wszelkie opłaty w kosmoportach, zakupy zapasów pożywienia oraz tankowania. Dwadzieścia procent służyło jako gotówka na czarną godzinę: ta suma dzieliła się na czipy kredytowe, które nosiliśmy przy sobie, a w przypadku uszkodzeń „Tancerki” właśnie z niej pokrywaliśmy naprawy, kolejne dwadzieścia służyło rozwojowi statku i uzbrojenia, wypłaty z tej części zdarzały się rzadko i bardzo często zużywały całe odłożone tam kredyty, pozostała część dzielona była po równo między osoby wykonujące zlecenie. To znaczy, jeżeli pomagałem Innadzie w wykonywaniu zlecenia dostawałem swój udział w zyskach. Tę kwotę mogłem wydać według własnego uznania, dopóki nie wpływało to na wykonywanie przeze mnie obowiązków na statku.
Oczywiście granice były umowne, więc gdy naprawa statku zajęła zbyt dużo funduszy po tym jak podczas wynajęcia nas do siły uderzeniowej przeciwko lokalnym piratom, Innada bez wahania wykorzystała pieniądze odkładane na nowe działka.
Struktura była całkiem oczywista, nigdy nie wydawaliśmy kredytów z puli o większym priorytecie na rzeczy z niższego.

Dwa czy trzy razy podczas mojego pobytu na statku zdarzyło się, żebyśmy musieli przeznaczyć wszystkie posiadane pieniądze na naprawy. Raz — po tym, jak oberwaliśmy dwiema torpedami protonowymi przy omijaniu blokady handlowej ustanowionej przez lokalnego watażkę. Drugi — po ucieczce przed koreliańską korwetą, której właściciele uparli się by pomścić śmierć swojego przywódcy.
Później dowiedziałem się, że władzę w bandzie przejęła „wdowa” po nieboszczyku — co jednocześnie bardzo opłaciło się piratom. I było bardzo niekorzystne dla naszego zleceniodawcy. Najwyraźniej była ona jeszcze bardziej okrutna i porywcza niż uciszony przez nas kochanek. Ale drugiego zlecenia nie było. Po naprawieniu „Tancerki” zastanawialiśmy się przez moment, czy nie dokonać „poprawy gwarancyjnej” zlecenia, ale dotarłem do dokumentów wskazujących, że głównym powodem zatrudnienia nas były ciemne interesy pomiędzy firmą a celem, których ujawnieniem groził. Kiedy powiedziałem o tym Innadzie stwierdziła: „w takim razie niech radzą sobie sami, albo płacą”.

Niedługo potem dostaliśmy ciekawą wiadomość od znanego nam Muuna. „Ciekawa propozycja biznesowa” miała zacząć się od opłaconego spotkania na Korelii w celu omówienia zlecenia. Byliśmy wtedy w lekkim dołku, ze względu na ilości kredytów jakie pochłonęła naprawa statku, a sama zapłata za spotkanie wskazywała na sporą wartość zlecenia. No i dotarcie na Korelię kosztowałoby nas znacznie mniej niż obiecana suma.

Trzydzieści standardowych godzin później wchodziliśmy do sali konferencyjnej w jednym zbiurowców. Trafiliśmy do nielicznej z dzielnic miasta, oferującej brak żebraków na ulicach, względnie spokojny spacer i wysokie szanse na niską ilość gangsterów w najbliższej okolicy. Oprócz tej, na pewno podobne warunki oferowała dzielnica, w której mieszkali wszyscy przedstawiciele imperialnej władzy i ci bogatsi z pracujących w dzielnicy biurowej. I pewnie sama śmietanka gangów. Nie zdziwiłbym się gdyby te kręgi się w jakiś sposób łączyły. W sali, do której weszliśmy, były już trzy osoby. W tym jedna w beskar`gamie — jego hełm stał na stole.
— Innada, co za miła niespodzianka! — powiedział jeden z nieopancerzonych, na oko trzydziestoletni-trzydziestopięcioletni. Wyglądał na rozluźnionego, ale prędkość, z jaką zareagował na nasze wejście, napięcie mięśni i jedna ręka ułożona wzdłuż ciała wskazywały, że był przygotowany nawet na wejście wrogo nastawionych szturmowców. Był tylko jeden powód jaki znałem by trzymać tak rękę, będąc pozornie rozluźnionym — blaster w kaburze na udzie. Opancerzony, oparty o ścianę zabrak, przyglądał się nam spod półprzymkniętych oczu. Wyglądał na dosyć potężnego przedstawiciela swojej rasy. Co najmniej dwumetrowy, szerokie ramiona i, na ile mogłem ocenić, około czterdziestopięcioletni. Sam pancerz był w paru miejscach osmalony, a wygoloną czaszkę znaczyła potężna blizna po prawej stronie czoła, prowadząca przez w okolicach dwóch ułamanych rogów.
— Skarr! Nix! Wido! Was też zwerbowali? Co to za misja, że potrzebują czterech Mando?
— Nie wiem, ale jak każą nam ze sobą walczyć, to spadam — odparł trzeci z mężczyzn, wyglądający na najbardziej rozluźnionego z nich wszystkich, siedział wyciągnięty na krześle, szeroko uśmiechnięty, z dłońmi podłożonymi pod głowę. Zdecydowanie był najmłodszy z całego towarzystwa, wyłączając mnie. Dałbym mu maksymalnie dwadzieścia pięć lat — nie uśmiecha mi się bicie ze starszymi. Za wolni jesteście.
— Przyznaj, że cały czas czujesz tamten paralizator — odburknął zabrak.
— Daj spokój, nawet nie straciłem wtedy przytomności… Przynajmniej dopóki nie wjechałeś we mnie tamtym grawicyklem… Skąd ty w ogóle wziąłeś grawicykl w środku baru?
— To moja słodka tajemnica. Jak nie zauważyłeś kto nim wleciał przez okno, nie planuję ci przypominać.
— Panowie, dajcie spokój. Przecież nie jesteście tu żeby znowu tłuc się o jakąś głupotę. Swoją drogą: Nix, ostatnim razem jak widziałam cię tak wyluzowanego na spotkaniu, najpierw podłożyłeś ładunki wybuchowe pod całym budynkiem.
— Skąd pomysł, że tym razem tego nie zrobiłem? — uśmiechnął się jeszcze szerzej i wysunął zza głowy jedną z dłoni. To, co w niej trzymał, podejrzanie przypominało zdalny detonator — poza tym, ostatnim razem uratowało nam to życie. Wystawili nas.
— Zbierzesz je jak będziemy wychodzić.
— Pewnie, za kogo mnie masz? Przecież ich nie wysadzę... chyba, że będę musiał.
Innada pokręciła głową z dezaprobatą. Mniej więcej wtedy drzwi rozsunęły się i weszła para. Oboje wyglądali na trzydziestkę. Szybko rozejrzeli się po wnętrzu i uśmiechnęli, zobaczywszy znajome twarze.
— Olarom, co to, ktoś nam płaci za przylot na zlot?
— Tak długo się nie pokazywaliście, że trzeba było was jakoś zmotywować — odezwał się głos tuż za nimi; uskoczyli w głąb salki konferencyjnej. W drzwiach stał około siedemdziesięcioletni mężczyzna. Zdecydowanie nie wyglądał na typowego staruszka — postawa i zarysowane pod cienkim ubraniem mięśnie wskazywały na kolejnego wojownika.
— Buir, to twoja sprawka? — zaskoczona kobieta nawet nie sięgnęła do pasa po blaster, chociaż żadna z obecnych w pomieszczeniu osób nie wyglądała jakby była w stanie komuś łatwo zaufać.
— No, może podpowiedziałem kto by się jeszcze przydał, ale jest robota do zrobienia. Wolałbym z wami, ale mam awaryjną listę.
— Kogoś brakuje?
— Czekamy jeszcze na Ozzika, powinien być za chwilę. I na zleceniodawcę.
— Właśnie, ale widzę, że Innada przyszła z osobą towarzyszącą.
Mirialanka spojrzała na mnie, jakby zastanawiała się co odpowiedzieć.
— Tak, adoptowałam go. Orninie — to jest reszta twojej rodziny. Połowę z nas Cord adoptował i wytrenował, Ness — wskazała na kobietę cały czas stojącą przy drzwiach — jest jego rodzoną córką, a ten obok to jej obecny wybranek. — Widząc skierowane ku niej spojrzenie obojga Innada otworzyła szerzej oczy. — Czyli to jednak poważne, dobrze wiedzieć — mruknęła pod nosem — ale to nie ma znaczenia. Druga połowa przypałętała się po drodze. Wszyscy w tym pomieszczeniu traktują Corda jak ojca, zresztą zasłużenie. To najbliższe co mam rodzinie. I najbliższe temu, co ty masz, więc możesz od razu przejść do zwracania się do niego „buir” — Innada położyła mi rękę na ramieniu, widząc, że napięcie połowy mięśni w moim ciele może prowadzić do ich zerwania.
— Co nam przyprowadziłaś? I skąd go wyciągnęłaś, że na słowo „rodzina” napina się gorzej niż granat termiczny przed wybuchem? — coraz mniej lubiłem tego wyciągniętego na krześle „eksperta od eksplozji”.
— To jego sprawa, Nix. I nie chcę mieć żadnego ustalania hierarchii, tu ma być zaufanie, a nie jakieś chore stado mynocków — wtrącił się Cord.
— A jak bardzo chcesz go zdenerwować, możesz próbować — uśmiechnęła się Innada — tylko nie przesadź, bo może się okazać, że blaster wybuchnie ci w rękach, a ładunek przed czasem. Ten dzieciak jest w stanie rozłożyć i złożyć z powrotem twój sprzęt szybciej niż ty, a po drodze jeszcze go zmodyfikuje.
— Dobrze, skoro za niego ręczysz, Innado, to wierzę, że nie strzeli mi w plecy. Ani nie będzie się bawił moimi zapalnikami bez pozwolenia.
Napięcie w pokoju delikatnie opadło, ale zwróciłem uwagę, że Ness co chwila zerka z niepokojem na swojego ojca. Czy może powinienem powiedzieć „naszego”?
Po chwili jednak odezwała się.
— Buir… Idziesz z nami, czy tylko nas wysyłasz?
Cord spojrzał na nią jakby nie wiedział o co chodzi.
— Oczywiście, że idę ad`ika, czemu pytasz? — ale widząc jej spojrzenie szybko zrozumiał o co chodzi — nie bój się, bawiłem się ostatnio trochę pancerzem. Nic mi nie będzie. — Wzruszył ramionami — to naprawdę urocze, że się o mnie martwisz, ale chyba wszyscy oprócz ciebie zaakceptowali, że nie planuję po prostu siedzieć i czekać. Wyszkoliłem was wszystkich tak dobrze, jak mogłem sobie tylko wymarzyć. Jesteście od dawna samodzielni. Ha, połowy z was nie widziałem przez ostatnie trzy standardowe lata. Może jeszcze nowy nabytek Innady wypadałoby sprawdzić, ale jeśli przetrwał na “Tancerce” dłużej niż pół roku, to nie ma się o co martwić. Chyba wszyscy pamiętacie jaki dawała wam wycisk kiedy prowadziła treningi zamiast mnie lub Skarra.
— Jak można zapomnieć coś takiego — skrzywiła się Ness — po nich nie miałam nawet siły żeby jeść.

Chwilę później drzwi otworzyły się i do środka wszedł niski człowiek, za którym szedł kolejny Mando.
— Ozzik! Gdzie się podziewałeś?
— Miałem jeszcze parę rzeczy do załatwienia. Poza tym — zawiódłbym was wszystkich gdybym choć raz pojawił się na czas.
Cord, widząc minę drugiego z przybyszy, poprosił wszystkich o zajęcie miejsc. Prawie dodał „siedzących”, ale spojrzał na cały czas opierającego się o ścianę zabraka i machnął ręką.
Doceniając zalety takiego ułożenia w sali, zająłem pozycję za plecami siadającej Innady. Widząc to niektórzy z obecnych uśmiechnęli się.
— Jak długo potrwa zanim zaufa komuś oprócz ciebie? Nawet teraz kryje twoje tyły — wspomniał zebrak wskazując na mnie. Nawet nie miałem prawia się złościć na niego złościć — jasno pokazywałem w czyjej obecności czuję się swobodnie.
— Na pewno się przyda, Skarr — o dziwo odezwał się Cord. Zaczynałem go lubić.
Niski człowiek, który wszedł razem z Ozzikiem, odchrząknał, żeby skupić na sobie uwagę.
— Jak niektórzy z was wiedzą, jestem przedstawicielem Gildii Górniczej, ostatnimi czasy, razem z Kuat Drive Yards przeprowadzaliśmy niewielką operację badawczo-górniczą w raczej opuszczonym systemie. Nasza placówka została najechana przez zaskakująco dobrze uzbrojonych piratów. Część naszego sprzętu została zniszczona, wielu z naszych ludzi porwanych, w tym osoba odpowiedzialna za nadzorowanie całego przedsięwzięcia. Naukowiec, z bardzo cenną wiedzą, a przy okazji dosyć istotna osoba dla paru osób wysoko postawionych osób. Oczywiście niepowodzenie całej operacji jest trzymane w ścisłej tajemnicy, a o ataku wie niewiele więcej osób niż znajduje się w tym pomieszczeniu. Waszym zadaniem jest sprowadzić naszą naukowiec w stanie możliwie nienaruszonym i wyeliminować wspomnianych piratów. Płacimy dodatkowo za wszelkie dane jakie znajdziecie na temat potencjalnych zleceniodawców i ich motywacji. Nasi informatorzy zlokalizowali bazę piratów, udało nam się też ustalić, że pani naukowiec cały czas tam przebywa.

Kiedy wymienił wysokość nagrody i dodatku za dane, byłem zaskoczony. Nawet po podzieleniu na równe części pomiędzy wszystkich obecnych to cały czas była duża suma.
— Ktoś się wyłamuje? — Ozzik popatrzył dookoła, ale nikt nie wstał, ani nie odkleił się od ściany — doskonale. Wstępny zwiad wskazuje, że najsensowniej jest zapakować się w jeden statek, wylądować w pobliżu ich bazy i resztę drogi pokonać tradycyjnymi sposobami. Czyim lecimy?
W tym momencie zleceniodawca ponownie zwrócił uwagę na siebie.
— Na czas wykonywania zlecenia możemy udostępnić jedno z naszych nieużywanych lądowisk do przechowania waszych pozostałych statków. Nieodpłatnie oczywiście.
Po ustaleniu pozostałych istotnych szczegółów Innada zabrała mnie na stronę, gdzie powiedziała po prostu:
— Tym ludziom możesz zaufać. To prawdziwa rodzina, nie jak tamci ludzie z Nar Shaddaa. Swoją drogą — wiem, że ich wyśledziłeś. Jak zdecydujesz się co z nimi zrobić — lecimy tam „Tancerką”.
Byłem zaskoczony. To chyba pierwszy raz kiedy Innada wspomniała w jakikolwiek sposób o mojej przeszłości. Oprócz tego, przewidywałem, że udało mi się ukryć przed nią moją obserwację biologicznej rodziny. Cóż… w ten sposób nawet nie będę musiał szukać pretekstu, żeby wrócić na Księżyc Przemytników.

Niedługo później wszyscy znaleźliśmy się na statku Ozzika, który okazał się zmodyfikowanym jachtem sporych rozmiarów. O ile mogłem się zorientować, mocno zmodyfikowanym. Na pierwszy rzut oka widziałem znacznie więcej działek, niż powinna posiadać luksusowa jednostka tego typu. I bardzo szybko zorientowałem się, że część pięter poświęcono na powiększenie maszynowni, a niektóre z sal dla gości zostały przekształcone w pomieszczenie więzienne oraz typowo warsztatowe.
Bez planów mogłem się tylko domyślać ilości przestrzeni, która została przeznaczona na zwiększenie mobilności i siły ognia statku, ale widoki podczas spaceru sugerowały ogromny zakres modyfikacji.
Na moje pytanie o sposób zdobycia jachtu Ozzik odpowiedział, że zdobył go od pewnego pirata, który lubił luksusy. Wspomniał też, że tamten był całkiem dochodowym zleceniem jeśli do zysków wliczy się statek, oraz dopóki nie wliczy się opłaty dla firmy wynajętej do oczyszczenia całości z krwi po skończonej robocie.

Wspólny lot pozwolił mi troszkę lepiej poznać, albo przynajmniej poobserwować, wszystkich przyszłych towarzyszy. Ozzik chwilę po wejściu w nadprzestrzeń dołączył do nas w jednym z salonów, będących połączeniem dwóch pięter. Jedyne co zmieniło się w wyrazie twarzy Skarra, to stopień otwarcia oczu. On sam zawsze pilnował się, żeby mieć wszystkich przed sobą gdy szliśmy, a gdy zajmowaliśmy jakieś pomieszczenie — by stać opartym o ścianę, zapewniając sobie dobrą widoczność. Identyfikowałem to jako efekty braku zaufania, do momentu zauważenia podczas przelotu do kosmoportu, że znacznie bardziej interesuje go otoczenie niż nasze osoby.
Nix był cały czas niezadowolony brakiem pozwolenia na profilaktyczne zaminowanie statku. Uspokoił się trochę na przypomnienie o wbudowanych w takie jednostki mechanizmach autodestrukcji. Nie do końca mogłem zrozumieć to zamiłowanie do zabezpieczania strefy w której przebywał materiałami wybuchowymi. Teoretycznym wytłumaczeniem było chronienie osób mających przeżyć wybuch za pomocą pancerzy. To jednak nie za dobrze wróżyło mojej żywotności, trzymałem się więc nadziei, że nie stanie się nic mogącego prowadzić do detonacji (podejrzewałem go o rozmieszczenie paru ładunków bez informowania pozostałych).
Ness i jej wybranek — Blix trzymali się cały czas blisko siebie. Nie okazywali przesadnie uczuć, może za wyjątkiem obaw kobiety o swojego ojca, które najwyraźniej ustały, gdy zabrał ją, by pokazać swoją zbroję.
Ozzik był spokojny i wydawał się — na spółkę ze Skarrem i Cordem — jednym z ogniw spajających towarzystwo, którego całość dzieliła się na cztery grupy wiekowe: po jednej zajmowali samotnie Buir i Skarr, następna — dosyć szeroka — obejmowała pozostałych oprócz mnie i Nixa, którzy obsadzaliśmy oddział „młodych”. Innada najwyraźniej była najstarsza w najliczniejszej grupie, ale z jakiegoś powodu to Ozzik wiódł w niej prym — mirialanka najwyraźniej wolała trzymać się na uboczu. Mogłem się mylić, jednak miałem silne wrażenie, że dynamika w ich gronie niewiele się zmieniła odkąd, zgodnie z usłyszanymi opowieściami, wspólnie trenowali w młodości.
Zauważyłem też pewien specyficzny podział zadań — o ile Cord wydawał się przyjmować w towarzystwie rodziny rolę dobrotliwego dziadka, tak Skarr zdecydowanie celował w bycie surowym opiekunem.


Pod koniec spokojnego lotu wszyscy oprócz mnie przebrali się w swoje zbroje. Skorzystałem za to z okazji i przygotowałem swoje uzbrojenie. Rozmiar statku pozwalał na to we względnie komfortowych warunkach. Okazało się, że większość, podobnie do Innady preferuje założenie opancerzenia na osobności. Byłem zaskoczony widząc wchodzącego do wspólnego pomieszczenia Corda. Jego `gam miał znacznie więcej płyt niż pozostałe pancerze, był też wyraźnie grubszy. Widząc moje zdziwienie złapał jedną z płyt i przesunął w odpowiedni sposób. Pokazując całkiem skomplikowany mechanizm przypominający serwomotory droidów, powiedział: „widzisz, gdyby nie te usprawnienia, niektóre stawy już dawno zaczęłyby wysiadać, a tak… powalczę jeszcze trochę. I dzięki nim mogę być znacznie szybszy niż ktokolwiek z was. A płyty, cóż… do siebie mechanizmów nie wszczepię, a bardziej przejmuję się ich uszkodzeniami, niż mojego ciała”. Oglądając jego beskar`gam dostrzegłem, że właściwie nie ma miejsca pozostawionego bez porządnej ochrony. Dostrzegłem też dużą i ciężką rusznicę blasterową, którą podniósł jakby ważyła tyle co pistolet laserowy. Bez problemu wypatrzyłem na niej miejsce służące do oparcia broni na stojaku.
Pancerze reszty wyglądały całkiem typowo, Nix miał we wszystkich wolnych miejscach na pasach podoczepiane granaty termiczne. Brakowało mi pewności co dokładnie chciał nimi wysadzać, ale wyglądał jakby był w stanie samodzielnie zastąpić ekipę wyburzeniową na dowolnym świecie ( ile lokalne prawo nie przewidywałoby zachowania jakichkolwiek standardów zabezpieczających okolicę i pracujących przed wypadkami).

Gdy tylko wyszliśmy ze statku Cord błyskawicznie złożył się ze swoją bronią do strzału z pozycji stojącej. Nie byłem w stanie dostrzec nawet najmniejszego drżenia lufy, co byłoby wyczynem nawet przy normalnym karabinie. Przez chwilę zmieniał ustawienia celownika, najwyraźniej modyfikował też ustawienia samego hełmu. Zauważyłem, że Skarr, Wido i Innada — również wynoszący ze statku karabiny dalekiego zasięgu — poprawiają ustawienia na broni i dalmierzach. Idąc za ich przykładem sprawdziłem swoje uzbrojenie, ale po kolejnych delikatnych modyfikacjach podczas lotu nie musiałem właściwie nic dostosowywać.


Niedługo później maszerowaliśmy równym tempem w stronę bazy piratów — ustalony szyk był całkiem luźny, chociaż każdy z nas cyklicznie wysuwał się na przód celem zbadania terenu — żadne z nas nie chciało zostać zaskoczonym, jednak skanery wskazywały, że oprócz bazy, która była naszym celem, w okolicy formy życia sprowadzają się głównie do fauny. Cały cykl wyruszenia na zwiad trwał mniej więcej połowę standardowej godziny — większy oddział szedł całkiem nieśpiesznie, a chcieliśmy, by w razie ewentualnych kłopotów reszta była na tyle blisko, żeby mogła przyjść z pomocą.

Pod koniec drugiej kolejki Skarra, zabrak zaczekał na nas u wrót do wielkiego kanionu. Tutaj wypadałoby przerwać naszą opowieść, aby dopowiedzieć pewien istotny szczegół. Otóż wiem jak to brzmi… „wrót”… niestety inaczej nie jestem w stanie określić tamtej okolicy. Nasze mapy wskazywały, że baza, do której chcieliśmy dotrzeć, znajdowała się na jego dnie, nieregularność zboczy zniechęcała z kolei do prób podążania krawędzią. To był jeden z tych kanionów, które pojawiają się na mało zamieszkanych planetach, potrafiących zawstydzić wysokością góry na innych, bardziej wyrównanych światach. I trzeba przyznać… na różnych obszarach tego samego globu również. Zwłaszcza, że wysokość była na granicy zasięgu lin i skuteczności działania blasterów. W skrócie — osoby opuszczające się na linach byłyby niczym mynocki podczas zorganizowanego polowania: małe szanse na przeżycie i dużo lecących wiązek.
Naturalnym więc wydawało się wybranie ścieżki dnem kanionu.

— To idealne miejsce na pułapkę — zaoponował Nix.
— Poprawka: to jest całkiem skuteczna pułapka — wtrącił Skarr — czekając na was, nawiasem mówiąc strasznie się wlekliście, zauważyłem parę osób ustawiających się na grani, zajmujących pozycje strzeleckie. Biorąc poprawkę, że tych kilku di`kute, których widziałem, odstaje od grupy, mamy przeciwko sobie jakąś dwudziestkę.
— No to co… wypadałoby rozbroić tę pułapkę? — Cord zarzucił swój ciężki karabin na ramię i skierował się ku ścieżce prowadzącej na dno wąwozu.
— Chcesz tak po prostu w nią wejść?
— A znasz inny równie skuteczny sposób na zwabienie ich wszystkich tutaj? Ich baza jest pewnie całkiem mocno ufortyfikowana. Chciałbym tutaj zrobić potyczkę o wszystko, a nie pod ich wrotami. Tam mogą przygotować jakieś dziwne cuda o których Jedi się nie śniło, tutaj są przewidywalni — powiedział z dziwnym spokojem osoby pewnej swojej oceny sytuacji — no i dodatkowo… idziemy już pół dnia… nie chce mi się więcej marnować na ich fanaberie.


Mówiąc to, spokojnym krokiem niczego nie podejrzewającej osoby, skierował się pomiędzy skały powoli wznoszące się by niewiele dalej uformować kanion.

— Ach, Ornin, nie masz pancerza, proszę postaraj się nie zostać trafiony — naturalny sposób wygłaszania tego stwierdzenia na chwilę odebrał mi dech. To brzmiało jakbym miał wybór w kogo dokładnie będą strzelali.
Spojrzałem na karabin w moich rękach, spokojnie oceniłem kształt mojego ubioru i osiadły na moim płaszczu pył. Przesunąłem też wzrokiem po pancerzach pozostałych, ostatecznie zwracając się do Skarra, którego złoty kolor `gamu, razem z zabrudzeniami, skutecznie utrudniał bycie zauważonym na tle skał.
— My idziemy bokami, nas nie zauważą — jednocześnie gestami doprecyzowałem jaką liczbę mnogą przez to rozumiem.
To wystarczyło żeby zdobyć uwagę wszystkich wszystkich uczestniczących w wyprawie. Faktycznie, nas dwóch praktycznie już stapiało się z otoczeniem. Reszta, w tym czarna zbroja Innady, były cały czas widoczne. Zabrak tylko skinął głową w hełmie, rzucił krótkie: „włączcie komunikatory” i skierował się w stronę (bliższej sobie) prawej krawędzi.

Obserwacja odległego ode mnie brzegu kanionu pozwalała się domyślać, że główna grupka zdobyła zainteresowanie piratów. Wszystko wskazywało, że pancerze skutecznie przykuły ich uwagę, ponieważ dostrzegłem nawet dwie osoby nieporadnie taszczące coś, co wyglądało jak ciężkie działko blasterowe. Nie byłem w stanie rozpoznać modelu, jednak poinformowałem resztę grupy o potencjalnym zagrożeniu, jak i zasięgu jaki osiągną. Zdecydowałem również, że będzie to mój pierwszy cel, głównie ze względu na poziom zagrożenia, jaki mógł przedstawiać strzał z czegoś takiego, nawet dla osób zakutych w pełny `gam.

Zgodnie z przewidywaniami, potyczka rozpoczęła się, gdy główna grupka znalazła się mniej więcej na środku pola ostrzału ciężkiego karabinu blasterowego. Dzięki obecności Skarra po drugiej stronie kanionu wiedzieliśmy, że nade mną nie należało spodziewać się czegokolwiek stanowiacego poważniejsze zagrożenie. Piraci byli raczej kiepsko zorganizowani i zdążyłem zareagować jeszcze zanim działko wystrzeliło. Zarejestrowałem również smugę pocisku blasterowego wylatującą z miejsca, w którym należało spodziewać się Zabraka, chociaż z odległości nie byłem w stanie odróżnić go od skał. Jednocześnie z nami, albo na tyle blisko, by każdy rozsądny umysł uznał to za równocześnie, wystrzeliło paru piratów. Nasza główna grupka skryła się za upatrzonymi wcześniej skałkami odpowiadając ogniem. Właściwie z wyjątkiem Corda. Stał na środku, w swojej potężnej zbroi, ostrzeliwując z karabinu blasterowego każdego, kto tylko odważył się wychylić. W pewnym momencie zawiesił broń na plecach i z kabur, wbudowanych w zbroję, wyciągnął dwa ciężkie pistolety, zwrócił się w stronę bazy piratów, po czym, celując każdym w jedną stronę kanionu, rozpoczął metodyczny ostrzał. Byłem szczerze zaskoczony efektami, które mogłem obserwować. Rzeczywistą ilość piratów na „mojej” stronie oceniłem na jakichś dwudziestu. Sam zestrzeliłem trzech — w tym upatrzonego wcześniej operatora rozstawionego ciężkiego sprzętu i jednego, który wykazał nadgorliwość w zastępowaniu go. Cord zaś miał na koncie co najmniej pięć zauważonych przeze mnie zestrzeleń. Trzeba było przyznać — pistolety, które trzymał w rękach, mogły się tak nazywać tylko przez rozmiar jego pancerza i już na pierwszy rzut oka widać było, że sam uchwyt jest zbyt duży, by można było korzystać z niego w podobny sposób bez wspomagania. Nie wspominając o masie i potrzebie utrzymania ich przez paręnaście minut w wyciągniętych ramionach — to też na pewno była zasługa serwomotorów wbudowanych w zbroję. Jednak… nie byłem pewien jak działało celowanie: obrazy z dwóch broni wyświetlane na zmianę na wizjerze, czy jeden nałożony na drugi. Ale obie opcje nie zmieniały faktu, że nie miałem pojęcia jak można było tym sensownie celować…
W skrócie — potyczka była nierówna, a przewaga zdecydowanie nie stała po stronie liczniejszej grupy. Dość powiedzieć, że nieliczni piraci, którzy przeżyli na tyle długo, by zdecydować się na ucieczkę, nie mieli okazji zrobić nawet dwudziestu kroków. Ci, którzy pojawili się chwilę później by wesprzeć kompanów, nie mieli więcej szczęścia. A gdy dotarliśmy do bazy okazało się, że dzięki wywabieniu piratów potyczką była praktycznie pusta. Niedobitki (w liczbie sztuk trzech) nie sprawiły nam większych problemów — w odróżnieniu od dwóch droidek, które jakimś cudem zachowały się po Wojnach Klonów. Na nasze szczęście okazało się, że ich tarcze osłabły przez lata (wraz z kiepską konserwacją), dzięki czemu ciężki karabin Corda był wystarczająco potężny, żeby skutecznie je unieruchomić.

Następne godziny upłynęły nam na przeszukiwaniu bazy, rozbrajaniu mechanizmu mającego uśmiercić zakładniczkę w celi oraz przeszukiwaniu systemu komputerowego w poszukiwaniu informacji o zleceniodawcach ataku połączonego z porwaniem. Tutaj muszę przyznać, że w tych dwóch ostatnich czynnościach mój udział był znaczący — moje argumenty przekonały Nixa do powstrzymania się od rozerwania grodzi eksplozją, która prawdopodobnie zabiłaby przetrzymywaną przedstawicielkę korporacji górniczej. Podzieliliśmy obowiązki i podczas gdy Ozzik z Nixem (w ramach trzymania tego drugiego tak daleko od nieotwartej jeszcze celi, jak się dało) udali się zdobycznymi skuterami repulsorowymi po statek, a pozostali organizowali nam pożywienie i przestrzeń do spędzenia nocy, ja przegryzałem się przez system. Mniej więcej dwie godziny przed nastaniem świtu udało mi się w końcu skopiować poszukiwane dane. Jako że wszyscy pozostali, oprócz znajdujących się aktualnie na warcie osób, spali na tyle spokojnie, na ile się da w miejscu dotychczas zamieszkiwanym przez niedawno zabite istoty postanowiłem zrobić coś pożytecznego. Pożyteczne rzeczy dla reszty zakończyłem kopiując potrzebne informacje, więc pozostało tylko zrobić coś dla siebie. Wtedy przypomniałem sobie jeden z plików, które otworzyłem w nadziei na znalezienie ważnych informacji. Otóż według niego w jednym z magazynów znajdowały się części zamienne do droidek — co zakończyło się tym, że pozostały mi czas spędziłem oglądając uszkodzone przez nas roboty, wyszukując zapasowe komponenty, a ostatecznie ładując jak najwięcej na dwa odnalezione podnośniki repulsorowe i transportując to w okolice statku.

Ze względu na wyniki zaprezentowane powoli wybudzającym się ze snu Mandalorianom bez większych problemów wyprosiłem dość miejsca w ładowni „Gwiezdnego Ślizgu”, by zmieściły się przygotowane przeze mnie materiały.

Niedługo po wylocie, gdy znaleźliśmy się w nadprzestrzeni, Innada — znając moje nawyki i tendencję do poświęcania snu — wypytała mnie o moje zajęcia w nocy. Gdy tylko przyznałem się, że faktycznie nie zmrużyłem oka, zostałem zgodnie odesłany na jeden z pozostałych poziomów gościnnych w celu nadrobienia zaległości. Było to korzystne biorąc pod uwagę dłuższy niż standardowy cykl dobowy opuszczonej niedawno planety oraz całkiem intensywny dzień wcześniej.
Dość powiedzieć, że gdy Innada w końcu mnie obudziła, pozostało mi tylko pożegnanie się z pozostałymi Mando i przetransportowanie zdobycznych droidów razem z częściami zamiennymi na „Tancerkę”.




Arneun

 

Komentarze
 
Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
 

Dodaj komentarz
 
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
 
 

Społeczność
  *Newsy
*Nadchodzące wydarzenia
*Ostatnie komentarze
O nas
About us
Über uns
*Członkowie
*Struktura
*M`Y w akcji
*Historia Organizacji *Regulamin
*Rekrutacja
*Logowanie
M`y naInstagramie
M`y na Facebooku
Copyright © 2009-2023




Powered by PHP-Fusion copyright © 2002 - 2024 by Nick Jones.
Released as free software without warranties under GNU Affero GPL v3. 21,817,645 unikalne wizyty