Nasze wrażenie z Rogue One!
 
Kuel: "Łotr 1" - ciężko mi będzie powiedzieć o tym filmie coś, co jeszcze nie zostało powiedziane w ciągu ostatniego tygodnia. Moja opinia nie różni się bowiem od opinii większości. Film nie tylko spełnił moje oczekiwania. On wyszedł im naprzeciw, staranował je niczym korweta gwiezdny niszczyciel i skoczył ponad nimi w nadświetlną. Takich emocji nie wzbudził seans "Przebudzenia Mocy". Nie czułem się w ten sposób również wychodząc z kina po "Zemście Sithów" i pozostałych prequelach. Stara Trylogia z "Imperium Kontratakuje" na czele do tej pory stanowiła dla mnie niedościgniony ideał. Tymczasem w ostatnią środę zobaczyłem obraz, który zdecydowanie depcze po piętach klasyce.

Zacznijmy może od spraw podstawowych. Brak napisów początkowych nie zraził mnie wcale- mogą pozostać jako zarezerwowane dla sagi. Na muzykę, szczerze mówiąc, uwagi nie zwróciłem i można się zastanawiać, czemu- czy tak idealnie wpisywała się w film, stanowiła dobre tło, czy może właśnie nie wyróżniała się zbytnio. Zdania, jak widzę, podzielone- wsłucham się na drugim seansie. Co się zaś tyczy warstwy fabularnej, jak każdy film, "Łotr" ma swoje lepsze momenty i ma te... nie gorsze, po prostu mniej lepsze. Z początkiem filmu od razu wskakujemy do akcji, poznając kilka postaci pierwszego planu. Ta chęć błyskawicznego wprowadzenia bohaterów skutkuje nieco chaotycznym montażem. Dużo się dzieje w dość krótkim czasie- dostajemy retrospekcję z historii Jyn Erso, zaznajamiamy się z rebeliantem Cassianem i czarnym charakterem filmu- imperialnym dyrektorem Krenniciem. Scena uwolnienia Jyn jest jednak bezbłędna, choć niestety króciutka (wóz bojowy z okresu wojen klonów i zmęczeni szturmowcy- klimat!).
Później akcja nieco osiada i rozkręca się wolniej, przenosimy się bowiem na planetę Jedha. Tu pojawia się pilot - dezerter Bodhi oraz Saw Gerrera (czy też Che Guevarra)- przywódca radykalnego odłamu Sojuszu. Pomysł bardzo interesujący, jednak sama postać Gerrery mnie nie przekonała. Może dlatego, że jego pojawienie się skutkowało najmniej potrzebną i najdziwniejszą sceną filmu z mackowatym potworem i czytaniem myśli... no cóż. Chyba po protu chodziło o stwora z mackami. W "Przebudzeniu" też były.

Ale! Jeśli nawet do tego momentu myśleliśmy sobie na sali kinowej- "hm, w sumie bez szczególnych fajerwerków", to nagle pada strzał z Gwiazdy Śmierci, jakby na wiwat. Pojawia się sam Tarkin! Coś, czego w życiu bym się nie spodziewał. Piękny ukłon w stronę zmarłego niedawno aktora. Mnie jego twarz, odwzorowana z pomocą CGI nie raziła wcale, tak samo zresztą jak twarz innej postaci z końca filmu, której już nie zdradzam. Pojawia się też Vader w swojej twierdzy! Nie wspominany do tej pory droid K-2SO kradnie film kolejnymi zabawnymi tekstami. Do grupki bohaterów dołączają Chirrut i Baze- mnich wyznający Moc i jego ciężkozbrojny towarzysz, którzy także w ciekawy sposób urozmaicają fabułę.
A akcja? A akcja mknie już niczym parowóz bez hamulców i trzeba się trzymać fotela, bo aż zapiera dech.
I ten klimat... jest trochę mrocznie, trochę zabawnie- mieszanka, którą tak dobrze znamy i którą tu czuć o wiele silniej niż w "Przebudzeniu Mocy". Natomiast brak Jedi i opowieść przedstawiona z poziomu zwykłych żołnierzy działa bardzo na korzyść filmu. Imperium w ich oczach znów jawi się jako groźne i potężne.
Końcowa bitwa, zarówno lądowa, jak i w kosmosie jest bardzo widowiskowa, przywołuje wspomnienia z "Imperium Kontratakuje" i "Powrotu Jedi" na raz. [tu chwila dla pesymistów- choć korweta typu Hammerhead była dosyć przestarzałą jednostką w tym okresie, to jednak wzmocniona sekcja dziobowa jak i potężne silniki, typowe dla korwet pozwalały jej na taranowanie większych jednostek]
Finał zaś bitwy, los głównych bohaterów i wreszcie scena na sam koniec filmu powodują, że człowiek wychodzi z sali kinowej na miękkich nogach, idzie do kasy i kupuje bilet na następny seans za 15 minut.

Tak więc, podsumowując, "Łotr 1", to film, na który czekałem. To tak naprawdę cała Stara Trylogia podana w pigułce oraz w świeżej odsłonie. Wielkie słowa uznania dla reżysera, bo stanął na wysokości zadania. Postaci też są dobrze zagrane i wreszcie ci szturmowcy, rebelianci, myśliwce, okręty, lokacje, bitwy... Klimat!
Wreszcie nie mam wątpliwości- nowe SW to jednak dobra robota i na takie filmy chcę chodzić do kina. Pierwszy gwiazdkowy prezent mam już za sobą!






Urthona: Film podobał mi się bardzo. Akcja dobrze wprowadzająca do Nowej Nadziei, aktorsko nieźle, muzyka dobra. Największe wrażenie zrobiło na mnie odtworzenie cyfrowe jednej z postaci (drugiej też ale jakoś mniej : ) ). Mamy nawiązania do Rebels, TCW no i starej trylogii. Czyli daje radę :D





Larwa: W porównaniu do TFA Łotr 1 jest wspaniały. W porównaniu do Nowej Trylogii jest dobry. W porównaniu do Starej Trylogii może być. Na początku fabuła strasznie się wlokła, ale potem zapomniałam o całym świecie. Postacie były ciekawe (ale nie Mando…). Scena z Darthem Vaderem wkraczającym na statek Rebelii bezcenna. K-2 budzi skojarzenia z C-3PO, kulturalnie informując o prawdopodobieństwie zastrzelenia Cassiana przez Jyn. Muzyka. Niby Williams lepszy, niby się nie postarali… mi nie przeszkadza. Nawet pasowała. Inna sprawa, że rancor mi na ucho nadepnął i się nie znam. Nie było Boby. Smuteczek. No i szturmowcy, postrach Galaktyki. Jedno jest pewne, Cuy’val Darzy ich nie szkolili. Ależ Imperator miał di`kutla armię… Na ten moment znaczna część moich znajomych rozpoczyna powitanie od „Moc jest we mnie silna, a ja jestem silny/a Mocą”. Wszyscy znów lubią Jedi. Tracę nadzieję na nawrócenie ich na jedyne słuszne społeczeństwo, jakim jest Manda`yaim…





Arakh: Temat na film „Łotr 1” wydawał mi się początkowo trochę kiepsko rokujący – fabuła teoretycznie niezbyt długa, po prostu przedstawienie filmowe wydarzenia, które nie znalazło się w pierwotnej heksalogii. Nie byłem jakoś specjalnie rozemocjonowany, gdy szedłem do kina (byłem bardziej na „Przebudzeniu mocy”)… Ale czasem dobrze jest się bardzo pozytywnie rozczarować.

Film zrobiony wspaniale. Wyjątkowo umiejętnie, płynnie, bezpretensjonalnie i jednocześnie z rozmachem godnym Star Wars (bitwy kosmiczne!) połączono części III i IV oryginalnej sagi. Mnóstwo nawiązań do Expanded Universe, delikatne – ale nie przytłaczające – nawiązania do pozostałych części Gwiezdnych Wojen… Przytłaczające było na pewno wspaniałe odtworzenie generała Tarkina - doskonałe zadanie dla technik komputerowych, które całe szczęście ponownie nie wdarły się tam, gdzie nie należy. Mnóstwo nowych postaci, które zdecydowanie płynniej niż np. Kylo Ren zostały wplecione do świata Star Wars, i, można stwierdzić, już pokochane przez widzów… Zwłaszcza K-2SO, który moim zdaniem ma szanse wręcz zapisać się w rozwoju roboetyki. Tym trudniej było publiczności patrzeć na jego śmierć – jeden z niewielu momentów, gdy atmosfera na sali wyraźnie zgęstniała... I choć od początku było wiadomo, że najprawdopodobniej wszyscy zginą (i zginęli – co niejednej osobie wycisnęło łzy z oczu), to jednak ostatnia scena podniosła na duchu – Leia trzymająca w dłoni pamięć przenośną z planami Gwiazdy Śmierci wywołała wielki uśmiech na twarzy. Historia trwa dalej.

Rozczarowaniem był chroniczny brak Mandalorian. Jakby obecni twórcy świata Gwiezdnych Wojen całkowicie odwrócili się od łowców nagród i wojowników z Mandalory… Ani jednego hełmu z T-kształtnym wizjerem, nawet w tłumie pełnym przeróżnych indywiduów w Świętym Mieście, nawet w „kantynie” Sawa… Przykre. Ale przynajmniej główni bohaterowie – gotowi umrzeć dla Sprawy – mieli coś z Mandalorian. Ich postawa, honor, poświęcenie, walka do końca… Trzeba zrobić, co należy. Chociaż to było Mando.

Aneks:

Film po raz pierwszy widziałem 14 grudnia; ponownie obejrzałem go 17 grudnia wieczorem. I w sumie chętnie obejrzałbym go raz jeszcze… Z tej okazji drugiej recenzji nie będzie, będą za to przeprosiny, kierowane przez ukorzonego Mando w stronę Twórców Gwiezdnych Wojen – w filmie tak bogatym w przeróżne postaci, obejrzenie go jeden raz to zdecydowanie za mało, by dokładnie dostrzec wszystkich. Drugi seans to druga ku temu okazja – i tu przepraszam, że stwierdziłem, że obecni twórcy Star Wars odwrócili się od Mandalorian. Bo tak nie jest. Na drugim seansie, w kolorowej i różnorodnej czeredzie bohaterów drugo- i dalszoplanowych udało mi się wypatrzeć wojownika z T-kształtnym wizjerem... „Znalazłem” go tam, gdzie w sumie się tego najbardziej spodziewałem – w watasze Sawa Gerrery. Charakterystyczny hełm na głowie postaci był słabo widoczny (słabo zarysowane szczegóły – dopiero seans w IMAX dał okazję do lepszego przyjrzenia się detalom), jednak Mandalorianin miał przez krótki czas ujęcie, na którym był niemalże główną postacią ekranu. Żyjemy, vode. Nie ma Gwiezdnych Wojen bez Mandalorian!






Mahiyana: Rogue One zdecydowanie nie było aż tak wyczekiwane jak Przebudzenie Mocy, jednak premierowy seans szybko pokazał, że to właściwie to on był tego oczekiwania bardziej warty.

Wiadomo było, że nie pojawią się słynne żółte napisy, jednak do samego seansu wierzyłam, że tradycyjnie film zacznie się przelatującym statkiem. Ku mojemu zaskoczeniu dostaliśmy dość niezrozumiały pierścień planety (dopiero po chwili dostrzegłam co to w ogóle jest). Stateczek oczywiście też przelatuje, ale jest już drugi.

Jeżeli chodzi o główną bohaterkę to jest bardzo nie charakterystyczna. Jako, że nie oglądałam żadnych zwiastunów to dalej nie zapamiętałam ani jej twarzy, ani głosu ani nawet ubrań które nosiła przez cały film (no może poza uniformem Imperium, ale to nie było jej ubranie). Reszta bohaterów też w sumie nie jest jakoś szczególnie wyjątkowa, choć może być to zabiegiem celowym, pokazującym że Rebelia składała się z zwykłych, szarych ludzi. Za to bardzo dobrą postacią jest K-2SO, który bardzo odróżnia się od wszystkich średnio-inteligentnych lub zbyt ludzkich droidów, na które natrafiamy w Gwiezdnych Wojnach. Jest też odpowiedzialny za większość humoru w Rogue One co również bardzo mi się w nim podoba. Oczywiście sceny z BB-8 pokazującym zapalniczką kciuk w górę Finnowi nie zastąpił, ale jako cała postać może spokojnie konkurować z BB-8 o miano mojego ulubionego droida.

W temacie postaci nie można nie wspomnieć o mistrzowskim odtworzeniu postaci ze Starej Trylogii, czyli Tarkina i Lei. W szczególności wrażenie na mnie zrobiła Leia, gdyż jest to postać, którą widziałam setki razy i i tak nie byłabym w stanie jej odróżnić od wersji z Rogue One.

Przy okazji Przebudzenia Mocy pojawiło się wiele marudzenia, że film jest niemal kalką z Klasycznej Trylogii. Mam wrażenie, że twórcy wzięli sobie tą opinię do serca, bo tym razem wszystkie smaczki i nawiązania są o wiele bardziej subtelne i nie kłują tak w oczy. Mam też wrażenie, że tempo filmu zwolniło. Może i nie jeszcze takie jakie mogłoby być, ale myślę, że zmierza w dobrym kierunku.

Film próbuje wynagrodzić brak napisów początkowych podpisami konkretnych lokacji i o ile do samych zabiegów tego typu nic nie mam to jakoś nie pasują mi do klimatu Gwiezdnych Wojen. To samo zresztą tyczy się Jedi-Ninja i Space Marine, którzy dołączają się do głównych bohaterów. Wszystkie te elementy są bardzo dobre same w sobie, ale po prostu mi nie pasują tutaj.

Niestety o ile Przebudzenie Mocy dało nam jeden charakterystyczny motyw dźwiękowy to w Rogue One ciężko jest cokolwiek znaleźć. Muzyka jest dobra i świetnie wpasowuje się w klimat scen, którym towarzyszy, ale nie zapada w pamięć, ani nie jest w żaden sposób charakterystyczna. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że brzmi jak ścieżka dźwiękowa do gry, nie do filmu (z zachowaniem pełnego szacunku do gier oczywiście).

Ciężko tu nie wspomnieć o zakończeniu, które jak na Gwiezdne Wojny jest dość… mroczne. Choć jest tu delikatne poczucie, że z tymi wszystkimi nowymi postaciami nie byłoby co później zrobić. Wolę jednak sobie wmawiać, że idziemy w kierunku filmu przeznaczonego dla dojrzalszych fanów.

Ogólnie uważam, że Rogue One warto zobaczyć i być może nawet bardziej przypadnie ono do gustu osobom, które na Gwiezdnych Wojnach się nie znają bo nie będą go porównywać do poprzednich filmów, co generuje większość moich zarzutów.






Mara: Cały film jest fajnie wyreżyserowany. Jak zawsze - mnóstwo efektów specjalnych ,wybuchy i Vader z muzyką w tle...

Ale czy tak naprawdę wszystko się zgadza z kanonem? A jak twórcy tego filmu popełnili jakieś błędy? Możemy się temu przyjrzeć...

Zacznijmy więc od Dartha Vadera... Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło... A może jednak...? Wprawne oko dojrzy różnicę...

Oczy...oczy... OCZY!!! A dokładnie soczewki... Taaak... Dokładnie widać że, są czerwone a w starej trylogii miał czarne... Jak to możliwe? Przecież chyba nie wymieniłby sobie całej maki na identyczną tylko z innymi soczewkami... Podejrzane prawda? Dodając do tego brak łańcuszka przy pelerynie... Ech...

A teraz spójrzmy na tą ogromną bazę bojową... Tak... Gwiazda Śmierci... Ale zaraz, zaraz... Czemu ona jest do góry nogami? No właśnie... Niedopatrzenie?...Błąd?... czy celowe działanie... To ostatnie raczej nie. W kolejnych częściach widzimy Gwiazdę Śmierci z działem u góry a ty ma je ewidentnie na dole... przez kilka ujęć. Potem magicznie wszystko robi fikołka i widzimy piękny zachód słońca z Gwiazdą Śmierci z działem u GÓRY w tle. Bardzo dziwne ,biorąc pod uwagę że najpierw wszystkie pomieszczenia musiały być do góry nogami a i tak chodzili po nich ludzie i sobie żyli... Ciekawe

Teraz robimy HOP do książki by obalić istnienie tajemniczego generała w bieli i oddać WSZYSTKIE laury nadzoru nad budową Gwiazdy Śmierci Tarkinowi.

Z książki "Tarkin" James'a Lucenko dowiadujemy się że Tarkin szczycił się tytułem Wielkiego Moffa i był ulubionym Moffem Imperatora, dlatego też jemu została powierzona odpowiedzialność za budowę tej morderczej stacji kosmicznej, dlatego nie musiał odbierać tego zaszczytu komuś innemu. To trochę nielogiczne ,prawda?

I BUMMMMMMM! Gwiazda Śmierci gotowa... Kiedy jej prezentacja? W Łotrze 1 ? Nie! Bo dopiero w Nowej Nadziei. Tarkin oświadcza ,że muszą wypróbować stację więc niszczą Aderlan za pomocą JEDNEGO reaktora...Więc jak mogliby wcześniej wypróbować gwiazdę przy Tarkinie, kiedy on tą próbę robi później i za pomocą jednego reaktora rozsadza całą planetę a nie jakieś tam miasto. Gwiazda Śmierci - Niszczyciel planet chyba w takim wypadku mijała się z celem ,bo miasto mógł zniszczyć Niszczyciel...

Myślę,że rozpisałam tu te najbardziej rażące błędy znajdujące się w tej części "STAR WARS - HISTORIE"

Niech moc będzie z Wami...

Albo Obrotowe działo blasterowe...Tez dobre :3






Vassk: Rogue One to faktycznie nieco inne, świeże spojrzenie na Gwiezdne Wojny - płynnie łączy wątki z Nowej Nadziei z tymi zupełnie nowymi i doprawia całość szczyptą Expanded Universe.

Jest to połączenie bez wątpienia bardzo udane. Mamy tu więcej akcji i mniej gadania, a jednocześnie lekki humor znany ze Starej Trylogii. Fajnych bohaterów, którzy dadzą się lubić i ciekawego antagonistę.

Fabuła z pozoru przewidywalna do bólu, okazała się mieć parę ciekawych zwrotów akcji, generalnie trzymając przyzwoity poziom. Całość jest zrealizowana z polotem i naprawdę przyjemnie się to ogląda, momentami dużo lepiej od zeszłorocznego TFA.

K2 zdecydowanie kradnie film, pierwszy raz od czasu R2 dostaliśmy jakiegoś fajnego droida (3-PO się nie liczy, bo jest po prostu irytujący ;P). Ciekawą postacią był też Chirrut Imwe, choćby ze względu na to, że nieustannie przypominał nam o Jedi i Mocy, nieodłącznych przecież elementach tego świata.

No i ten powrót Dartha Vadera - Mroczny Lord dał największy popis swojej potęgi od czasu Imperium Kontratakuje. Oglądanie go w ostatnich sekwencjach filmu było czystą przyjemnością.

Niezła była też muzyka. Co prawda nie jest to poziom Oryginalnej Trylogii, ale przynajmniej nie można zarzucić ścieżce dźwiękowej, że jest nijaka (tak jak we wspomnianym już Przebudzeniu Mocy, gdzie dostaliśmy jedną czy dwie ciekawe kompozycje, a reszta była zwyczajnie nudna).

Z czystym sercem mogę polecić ten film każdemu fanowi Gwiezdnych Wojen. Jeśli byliście nieco rozczarowani wizją JJ Abramsa w ubiegłym roku to jest duża szansa, że Gwiezdne Wojny Gareth Edwardsa przypadną Wam do gustu.

Oby następne spin off'y obrały podobny kierunek, a będę spokojny o dalsze losy naszego ukochanego uniwersum.






Nomi: Długo zastanawiałam się od czego właściwie zacząć pisanie tej recenzji. Doszłam do wniosku, że warto by nakreślić nastawienie z jakim wybrałam się do kina. Nie miałam dużych oczekiwań od tego filmu, chciałam tylko, żeby „Łotr” był lepszy od „Przebudzenia Mocy”, które absolutnie mi się nie podobało i zawiodło mnie prawie na całej linii. Czy moje oczekiwania zostały spełenione? Zdecydowanie TAK!



Grupą Krakowskiego Fandomu Star Wars wybraliśmy się już w środę 14.12 na godzinę 22.00 na seans. Zasiedliśmy w fotelach i z niecierpliwością czekaliśmy w trakcie dużej dawki reklam, aż film się zacznie. Już sam początek wzbudzał wiele kontrowersji, czy to dobrze, że nie ma napisów, może jednak powinny się pojawić? Moim zdaniem napisy początkowe to coś charakterystycznego dla epizodów – i niech tak zostanie, początek „Łotra” od pokazania pustki kosmosu i najazdu na pierścień planety jak najbardziej mi wystarczyły. Jedyne do czego się przyczepię to napis „Rogue One” jaki pojawił się po pierwszej scenie, a dokładniej jego czcionka. Ktoś tu chciał jednocześnie nawiązać do żółtych napisów „Star Wars” pustych w środku, a z drugiej strony pozostać przy „łotrowej” czcionce, efekt końcowy wyszedł moim zdaniem źle. Zdecydowanie lepiej wyglądałby zwykły napis, taki jak na plakatach.



Kolejna część filmu też nie wzbudzała we mnie większych emocji, nie zrozumcie mnie źle – film jak najbardziej mi się podobał od samego początku, po prostu nie czułam większego zachwytu. Oczywiście sceny w bazie na Yavinie IV wywołały u mnie ogromny uśmiech, powoli zaczynałam czuć ten „gwiezdnowojenny klimat” widząc prawie identyczne sceny lądowania i wylatywania z bazy nad wszchobecnym lasem-dżunglą Yavina w środku którego stały świątynie Massasi. Ale film się dopiero rozkręcał. Ogromnym zaskoczeniem była też dla mnie scena, w której Cassian po prostu zabija swojego informatora. Nie spodziewałam się, że będą chcieli ukazać Rebelię z tej drugiej, „brudniejszej” strony, ale coraz bardziej zaczynało mi się to podobać!



Postać Cassiana bardzo mi przypadła do gustu, ukazany nie jako wspaniały bohater Rebelii, ale jeden z wielu żołnierzy, który nie różni się wiele od żołnierzy imperialnych oprócz tego, że stoi po tej drugiej stronie, ale też wykonuje rozkazy, nie zawsze ‘właściwe’ ale za to w imię lepszej galaktyki... a robiąc czasem okrutne rzeczy można bardzo szybko zapomnieć w imię czago się walczy... a czy jest to słuszne, to temat na inne „wypracowanie” :P Obraz Cassiana troszkę zakłóciła scena na Eadu, gdzie nie mógł zdecydować się na zabicie Galena Erso. Uważam, że mogli znaleźć wiele innych sposobów i powodów dla których Cassian nie zabije ojca Jyn, a tym czasem wybrali ten najprostszy. Do tego „brudnego” obrazu Rebelii idealnie wpasowuje się generał Draven, który wydał Cassianowi ten właśnie rozkaz.



Z bohaterów, których poznajemy na planecie Jedha ani Chirrutowi, jak i Baze’owi nie mam nic do zarzucenia. Bardzo dobrze został rozwiązany problem tego, jak „wcisnąć” do filmu Moc, mimo tego, że akcja dzieje się w czasie Czystki Jedi. Chirrut jest takim trochę „starwarsowym” Daredevilem, ale to świadczy tylko na jego korzyść – sceny walki, w których powala szturmowców cieszą oko i fana, i zwykłego widza. Również relacje Imwe – Baze została dobrze ukazana, zwłaszcza na planecie Eadu. Jyn Erso nie mam nic do zarzucenia, ale też niczym szczególnym mnie nie zachwyciła, jej zachowanie niczym mnie nie denerwuje, sceny walki z nią też bardzo przyjemnie się ogląda, więc ogólne wrażenie jest pozytywne. Za nad droidem K-2SO będę się wręcz rozpływać z zachwytu. Takiej postaci jeszcze w filmach nie było, jeśli chodzi o ksiażki, to przypomina mi lekko I5 z serii „Medstar” i „Nocy Coruscant”. Lekko ironiczny, przez przeprogramowanie mówi co mu „ślina na jezyk przyniesie” (albo obwody do wokabulatora?) nie zastanawiając się czy jest to miłe lub czy rozmówca chce to usłyszeć, czy nie. To czyni z niego postać wręcz idelaną – nie rzuca żartami na siłę, jest to raczej humor sytuacyjny, tak różny od tego co widzieliśmy w „Przebudzeniu Mocy”.



Pilot Bodhi również od samego początku wzbudza sympatię przedstawiony jako osoba, która jest pełna entuzjazmu i chęci pomocy. Saw Gerrera z kolei jest osobą, z którą nikt nie chciałby zadzierać, prowadzi swoją własną wojnę – a może lepiej – partyzantkę. Przedstawiony jako groźny dowódca, trochę inny niż znamy go z TCW, a zdecydowanie w gorszym stanie fizycznym, wręcz jako wrak człowieka. Bardzo mnie cieszy takie jego przedstawienie i muszę przyznać, że twórcom udało się rozbudzić moją ciekawość - co właściwie doprowadziło go do tego stanu? Może w Rebeliantach nam to przybliżą, czekam z niecierpliwością! Zresztą cała kryjówka Gerrery mi się spodobała – dużo różnych ras (był Twi’lek i hologram Twi’lekanki!!), gra w Dejarika, nawet ten dziwny stworek nie był zły.



Nie muszę chyba dodawać (ale oczywiście to zrobię :D ), że cudownie było ujrzeć Mon Mothmę i Baila Organę granych przez tych samych aktorów co w Nowej Trylogii, a w momencie w którym Bail mówi, że wraca na Alderaan aż mi się zrobiło smutno, chciałam krzyczeć „nie, nie rób tego, ty jeszcze nie wiesz, ale my już tak!!”. Kontynuując przedstawianie postaci, które do nas wróciły, nie można zapomnieć o Tarkinie. Nie sądziłam, że będzie go aż tak dużo w tym filmie! Byłam przekonana, że pojawi się w jednej scenie, powie jakieś zdanie, może dwa i tyle go zobaczymy, a tutaj twórcy mnie zaskoczyli i to jak najbardziej pozytywnie! Było oczywiście widać animację na jego twarzy, nie wymagajmy żeby wyglądał jak grany przez zwykłego aktora, ale i tak uważam, że został wykonany kawał dobrej roboty. Za to jak usłyszałam jego głos, niczym żywcem wyjęty z Nowej Nadziei byłam zachwycona! Z czystym sumieniem mogę to samo powiedzieć o Lei, wiadomo że na pewno nie wyglądała idealnie, ale jak zobaczyłam, że dali nam Carrie Fisher sprzed 40 lat, nie byłam w stanie się przyglądać czy rysy twarzy się zgadzają idealnie czy widać animację czy nie – siedziałam w fotelu z wyrazem niedowierzania i zachwytu na twarzy.



Wracając na chwilę do lokacji ukazanych w filmie - wszystkie planety zrobiły na mnie duże wrażenie, w końcu było to coś innego niż powielanie schematów pustynnej i zimowej planety. Wszystkie miały w sobie cos nowego, a najcudowniejsza z nich wszystkich była Scarif. Kontrast ukazany między słoneczną, pełną palm i plaży planetą, a wydarzeniami, które się na niej działy był bardzo bardzo dobrym pomysłem twórców. Jeśli już jestem przy Scarif, to opiszę to co podobało mi się najbardziej z całego filmu, czyli bitwę na(d) Scarif. Zarówno walki na powierzchni, jak i te w przestrzni kosmicznej były cudowne. Zobaczenie tych wszystkich statków na dużym ekranie, starych X-Wingów, Y-Wingów, Hammerhead’ów, statków kalamariańskich, ale też nowych U-Wingów było ziszczeniem marzeń fana. W niektórych momentach tej bitwy łapałam się na tym, że aż zapominam oddychać z wrażenia! Siedziałam i wgapiałam się z ekran z zachwytu, takie to było piękne! Zwłaszcza, że niektóre sceny były to fragmenty niewykorzystanych materiałów ze Starej Trylogii! Na powierzchni AT-ACT siały spustoszenie wśród rebeliantów i majestatycznie kroczyły między palmami (ewentualnie po palmach).



Cała ta bitwa była ucztą dla oczu każdego fana. Smutne było to, jak już w pewnym momencie było widać, że wszyscy już wiedzą, że nie wyjdą z tego żywi, a mimo to walczyli do końca! Śmierć każdego z nich była ukazana w inny sposób, było to bardzo przejmujące i smutne widzieć z jaką zaciekłością walczą do samego końca. Z pewnej strony było dla mnie trochę zaskoczeniem, że twórcy zdecydowali się wszystkich uśmiercić. Czekałam na to, miałam ogromne nadzieje że tak się stanie, ale szczerze mówiąc liczyłam się z tym, że jedna, a nawet parę osób przeżyje, a tu znowu niespodzianka i to jaka wspaniała! Końcowa scena z Krennic’iem była również pełna emocji, można było sobie przypomnieć jak został on przedstawiony w trakcie całego filmu – jako osoba zafascynowana swoim dziełem i mająca ogromne aspiracje, a która została pokonana przez swoją własną broń, przez swoją „zabawkę”, z której była tak dumna!



Krennic zdecydowanie jest jedną z moich ulubionych postaci tego filmu. Sama końcówka (prawie końcówka) zrobiła na mnie (jak i pewnie na wszystkich) największe wrażenie. Ponownie to powtórzę – nie sądziłam, że odważą się ukazać Vadera w taki sposób. Było go bardzo mało (i bardzo dobrze, bo to nie miał być film o nim), ale pokazać tyle „MOCY” w jednej krótkiej scenie tylko jemu mogło się to udać! Na masakrę, którą urządził tym rebeliantom z jednej strony aż przykro się patrzy, ale fan SW na takim miejscu może tylko i wyłącznie sapać z wrażenia, mieć ciary i dreszcze i gapić się z niedowierzaniem! Do całej gamy zalet, dodam jeszcze mnóstwo easter egg’ów, które się pojawiły w filmie, takie jak Evazan i Ponda Bana w Jedha City, pojawiający się Ghost, wywoływanie Hery Syndulli (tak, będę się upierać, że to onią chodziło :D ), czy też zestrzelenie „Red 5”, którą już za chwilę będzie Luke. Sprawą do której jestem dosyć nautralnie nastawiona jest taranowanie niszczyciela Hammerheadem – wyglądało to jednocześnie epicko, ale z drugiej strony trochę nieprawdopodobnie, ale na ten temat niech dyskutują fizycy. Oczywiście film miał swoje wady. W trakcie seansu muzyka w niektórych miejscach nie współgrała mi z filmem, ale z kolei momenty, z których można było usłyszeć znane motywy cieszyły ucho. Po przesłuchaniu całej ścieżki dźwiękowej dostępnej na YT stwierdziłam, że wcale nie jest aż tak źle, zwłaszcza, że kompozytor miał bardzo mało czasu na skomponowanie muzyki, a utworów „Rogue One” i „The Imperial Suite” słucham teraz na okrągło przy każdej możliwej okazji. Na minus muszę też ocenić napisy pojawiające się przy planetach. Nie wprowadzało to nic nowego do filmu, bo wystarczającą ilość razy było wspominane na jaką planetę udają się bohaterowie, a przywodziło na myśl nie Gwiezdne Wojny, a Marvelowych Strażników Galaktyki. Mogłabym im to wybaczyć, gdyby byli konsekwentni i podpisali również planetę, na której znajdował się Vader w zbiorniku z bactą, ale nie robiąc tego absolutnie nie przekonali mnie do nowego sposobu opisu planet.



Podsumowując moją dosyć długą opinio-recenzję do dwóch zdań – film był pełen pozytywnych niespodzianek wspaniały, cudowny, a wręcz epicki – na tyle, że jak wróciłam do domu o godzinie 1 w nocy, włączyłam sobie od razu Nową Nadzieję i mimo, że ANH oglądałam już bądź ile razy, to tym razem ten film był zupełnie inny! Na takie Gwiezdne Wojny czekałam i niesamowicie się cieszę, że miałam możliwość zobaczenia „Łotra” w kinie, na razie raz, ale na jednym, a nawet dwóch razach na pewno się nie skończy!







Maggy: Moje zdanie o Rogue One jest naprawdę pozytywne. Film trzyma klimat starych, dobrych Gwiezdnych Wojen następujące po nieco trącącej Disneyem części VII. Humor znów wrócił na nogi. Natomiast fabuła. Cóż, wszyscy wiemy jak film mniej więcej miał się skończyć zanim jeszcze dobrze usiedliśmy w kinowych fotelach. Jednak bardzo podobało mi się ukazanie Rebelii w brutalnym wydaniu. Takim, że nie jest ona nieskazitelna, a bycie Rebeliantem to poświęcenie bez oczekiwania nagród czy pochwał. Poświęcenie godne nawet śmierci. Nieco nie podobała mi się postać wielce niepokonanego (prawie) pseudo-Jedi, ale nie ze względu na charakter, a na nieco przesadzone zdolności. Zwyczajnie był zbyt OP. Natomiast moje serce podbił pewien sympatyczny, przeprogramowany droid imperialny ;). Mimo iż przed filmem nie byłam nim tak podekscytowana, to po wyjściu z kina spędziłam długi wieczór komentując i przeżywając seans z kilkoma osobami. Uważam, że dla osób, które dopiero zaczynają przygodę z Gwiezdnymi Wojnami to dobra pozycja na początek lub na zachętę dla opornych do poznania uniwersum ( na przykład ktoś z waszych bliskich, kogo chcecie przekonać).





Dhadral: Mam swoją własna miarę fajności filmu. Mierzę go w spożytych podczas seansu cukierkach. Kupuję kubełek mms-ów i wcinam, jełki film jest porywający zjem ich mało, jeśli nudny zabraknie mi ich przed końcem seansu. Dla Łotra nie trzeba takiej miary. Łotr, to było przeżycie. Cukierki zostały porzucone zaraz po serii reklam, kubełek do dziś leży gdzieś w plecaku. A ja podczas seansu podniecałam się jak dzieciak, na każdą kolejną scenę czekałam z takim niedoczekaniem jak na kolejny odcinek GoT. Po prostu jarałam się jak Anakin na Mustafarze.
Recenzję piszę dopiero teraz, gdy po bagatela pięciu dniach szał opadł i mogę bardziej obiektywnie przeanalizować cały film. Zaczynajmy więc.
Od pierwszej chwili mam jedno wrażenie ten film był bardzo książkowy. Nie, że według książki, czy według podręcznikowych zasad, ale prowadzony jak powieść. Może istotnie akcja na początku nieco wolno się rozkręcała, a częste zmiany miejsc mogły być nieco konfundujące dla pnij skupionego widza, ale i pod tym względem było lepiej niż w TFA. Lokacje różniły się od siebie wizualnie i ponadto większość opatrzono podpisem, co mogło pomóc mniej spostrzegawczym widzom.
Wizualnie film urzeka na całej linii. Wiele ujęć to istne majstersztyki. Mam nawet listę swoich ulubionych, ale nie mogę jej ujawnić bez spolerowania. Wiem że sporo osób nie spodobało się to, iż w filmie nie było większość ujęć ze zwiastunów, ale dla mnie to plus. Mimo sporej ilości udostępnionych materiałów i faktu ze ogólny zarys fabuły był znany, po zwiastunach miałam zupełnie inną wizje tego jak będzie poprowadzony. Jestem bardzo szczęśliwa, że dałam wprowadzić się w błąd. Dzięki temu miałam niesamowitą, elektryzującą niespodziankę.
To czego obawiałam się najbardziej, to aktorzy. A ściślej znani aktorzy. Bałam się że na ekranie będę widzieć dobrze znane mi postacie, które już grali a nie te którymi mają być. Pomyliłam się. Tu każdy był tym kim miał być. A jak już o tym mówimy. To kto był waszym faworytem? Moim Chirrut, no i oczywiście K2.
Co do pozostałych bohaterów i ogólnie przedstawienia poszczególnych frakcji. Podobało mi się oddanie walki o władzę w imperium, podobali mi się nie kryształowi rebelianci VADER BYŁ ŚWIETNY. Film był też bardzo szczery w jednym: gdy planujesz bitwę, nie urządzaj nad jej planem.
Efekty specjalne są po prostu znakomite, łapka w górę wszyscy, którzy przez pół seansu zadawali sobie pytanie „Gdzie oni znaleźli tak doskonałego sobowtóra Tarkina?”
Bitwa. Bitwa! BITWA! To była dobra bitwa. :D
Co mogę dodać jeszcze? Idę jeszcze raz i znów jaram się jak Anakin na Mustafarze.






Thrak: Łotr 1, od początku budził moje obawy. Ni e będę ukrywał, że z jednej strony miałem nikła nadzieje, ze film będzie dobry, a z drugiej po Epizodzie VII, bałem się, że całość filmów z uniwersum już będzie wyglądała podobnie do niezbyt udanej kontynuacji...
Na własne szczęście myliłem się i to bardzo.
Na początku próbowałem siebie zebrać wszystkie informacje i założenia. Wszelkie spoilery i plotki i na tej podstawie wysnuć jakąś teorie, jak to będzie wyglądać. Teoria to złe słowo, okłamywałem siebie, że powstanie dzieło spójne logicznie, z dobrymi scenami walki i postaciami, które będą do polubienia.
O ironio losu, takie dzieło powstało.
Im bliżej premiery, tym bardziej miałem optymistyczne podejście, a może raczej w mojej świadomości przebijał się płomyk nadziei, który po 15 min filmu już płonął niczym pochodnia, by z każdą minutą rozpalać się jak piec.
Co mnie urzekło w tym filmie? Ciężko udzielić odpowiedzi, unikając jednocześnie spojlerów i znaczącego rozpisywania się.
Zacznijmy od bohaterów, którzy nie byli sztampowo biało czarni, a wręcz przeciwnie, tych uznawanych w większości za dobrych, tu pokazano jako morderców, zbrodniarzy. Z idealizowanych bojowników o wolność(taki romantyczny mit ludzi walczących z systemem), wyrośli w zwykłych przestępców i terrorystów. Widać, ze nie boją się wykonywać brudnej roboty i sojusznikom mówią jedno a mają wykonać drugie. To było budujące, bo nadało im głębie i nachodziła człowieka myśl, iż rebelie da się lubić.
Postacie związane z Imperium, urosły tu do rangi wręcz mitycznej. Notujemy powroty kilku znanych postaci, które same w sobie były już epickie(to naprawdę dobre słowo w tym kontekście), a tutaj są wyniesione jeszcze wyżej. Każda minuta ich czasu ekranowego, doprowadzała człowieka do gęsiej skórki i zachwytu.
Warstwa techniczna filmu, nie pozostawiała wiele do zarzucenia. Gwiezdne Wojny, zawsze prezentowały coś przełomowego na ekranie. Widz idąc do kina, był pewny, ze to co zobaczy jest niepowtarzalnie nakręcone lub zostanie wprowadzona nowa jakość. Nie było jej czuć w Przebudzeniu Mocy, a tutaj człowiek tego nie dostrzegał, aż w końcu zadał sobie jedno pytanie: Skąd oni wzięli tego aktora i jak go ucharakteryzowali?. W tym sęk że nie było aktora, a jedynie zarejestrowane elementy mimiki i ruchu. To co wziąłem za jedna z mych ulubionych postaci, było wygenerowane cyfrowo.Niby co w tym dziwnego, już to się zdarzało? – Wielu może tak zapytać.Przyznam się, że pierwszy raz się nabrałem i uważam, ze przełom nastąpił w jakości wykonania efektów specjalnych. Niedługo postacie grane przez charyzmatycznych odtwórców, będą mogły wrócić na ekran w dalszych przygodach, bez zbędnego szoku dla widza, a co ważniejsze zachowana będzie ciągłość artystyczna.
O fabule powiem nie wiele, by uniknąć spoilerów i zbędnego naprowadzania na rozwiązanie. Było dosłownie kilka elementów które mnie zniesmaczyły, jednak nie wpłynęły one na całokształt dzieła. Film był spójny, trzymający w napięciu i co ciekawe mimo bardzo szybkiej akcji i mimo niezbyt skomplikowanej fabuły, człowiek ma niedosyt. Chciałby by zostało upchnięte jeszcze więcej.
Mógłbym się jeszcze rozwodzić, nad nawiązaniem do EU i seriali animowanych, jednak to zostawię dla każdego do własnych poszukiwań. Mógłbym znęcać się nad ISD w atmosferze (przecież wszyscy wiedzą, ze największymi statkami zdolnymi do operowania w atmosferze typu ziemskiego i planecie o pewnych wartościach ciążenia, były Venatory), jednak jest to bez większego sensu.
Ten film jest warty zobaczenia i stwierdzam to na własną odpowiedzialność i przed swoim sumieniem(chyba jeszcze działa)






Temat na forum
 

Społeczność
  *Newsy
*Nadchodzące wydarzenia
*Ostatnie komentarze
O nas
About us
Über uns
*Członkowie
*Struktura
*M`Y w akcji
*Historia Organizacji *Regulamin
*Rekrutacja
*Logowanie
M`y naInstagramie
M`y na Facebooku
Kontakt: kontakt@mandayaim.com
Copyright © 2009-2023




Powered by PHP-Fusion copyright © 2002 - 2024 by Nick Jones.
Released as free software without warranties under GNU Affero GPL v3. 21,952,273 unikalne wizyty